Romeo & Julia & Football

Ona i on. Ona powinna być żoną innego, a on wcześniej oddał swe serce drugiej. Wszystko się jednak zmienia podczas pewnego balu, gdzie obydwoje zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia. Pomimo przeciwności losu i skłóconych rodów nie wyobrażają sobie życia bez siebie. Zamiast rozłąki, wybierają śmierć.

 

Mowa tutaj o Julii Capulet i Romeo Montekim z dramatu Williama Szekspira. Tym razem jednak główna para zakochanych występuje w zupełnie nowej aranżacji, w której ważnym czynnikiem, wyróżniającym gdyński spektakl od pozostałych adaptacji „Romea i Julii", staje się piłka nożna.

Reżyser Krzysztof Babicki odświeża dobrze znaną klasykę, osadzając ją w realiach współczesnych. Tym razem zabraknie w niej arystokracji, która została zastąpiona skłóconymi kibicami klubów piłkarskich: „zielonych" (symbolizujących Gdańsk) oraz „żółtych" (symbolizujących Gdynię). Zamiast XVI-wiecznej Werony mamy XXI-wieczne bliżej nieokreślone miasto. Zamiast wystawnych bali – grill ogrodowy.

Pomysł zapowiadał się obiecująco, mimo że podczas spektaklu trzeba nieco przymknąć oko na pewne elementy. O ile ogromną nienawiść pomiędzy kibolami można sobie wyobrazić, tak nielogiczne postępowanie bohaterów, żyjących w XXI wieku, zaczyna w pewnej chwili uwierać w swojej niekonsekwencji. Zmiana epoki przez twórców została potraktowana w pewnym stopniu nielogicznie (chociażby w zaskakująco niekoherentny sposób została rozwiązana kwestia technologii – uwspółcześniona komunikacja zostaje nagle zapomniana na rzecz tradycyjnego listu). Podobny mankament zaburza w jakiś sposób poprawny odbiór opowieści.

Pomimo czasów zbliżonych do roku 2018, aktorzy wypowiadają typowo szekspirowskie wersy. Jednakże ich interpretacja znacząco różni się od pierwotnej wersji – szczególnie w kwestii humorystycznego akcentu. Jednakże gdyńska adaptacja „Romea i Julii" nie jest komedią. Przy końcu pierwszego aktu główną myśl oddaje się XVI-wiecznemu artyście i trwa w niej do samego końca. Ucierpiała na tym przede wszystkim konwencja footballu, która w pewnej chwili całkowicie zanika, jak gdyby zapomniana.

Julia Capulet nie urzeka kreacją. Oprócz romantycznej, zakochanej duszy nie posiada wyróżniającej się cechy charakterystycznej. Niestety, pomimo starań Marcie Kadłub nie udało się dodać iskry głównej bohaterce. Julia w gdyńskim „Romeo i Julii" pozostała postacią zagubioną, ginącą w scenach grupowych. Lepsza sytuacja ma miejsce w przypadku walecznego, odważnego Romea. Maciej Wizner wykreował go na żartobliwego rozrabiakę – zwykłego chłopaka z sąsiedztwa. To z rozwagą poprowadzona postać, mająca swój godny uwagi finał.

Scenografia „Romea i Julii" należy do tych prostszych. W pierwszym akcie przywodzi na myśl boisko sportowe: na deskach teatru leży zielona wykładzina, imitująca murawę, a w tle stoi charakterystyczne dla każdego kibica blaszane ogrodzenie. Sportowego ducha oddaje także głośna muzyka z głośników oraz skandowanie bohaterów. W drugim akcie, gdy dramat postaci zaczyna się pogłębiać, zieleń zostaje zastąpiona czernią, a surowy stan desek teatru współgra z końcową tragedią.

Koniec gdyńskiego „Romea i Julii" kładzie wymowny akcent tam, gdzie można się było tego spodziewać, a nie tam, gdzie miało się nadzieję, że zapadnie. Pogodzenie zwaśnionych rodów/kiboli nie wybrzmiewa z całości utworu, ponieważ przez ostatnie dwie godziny temat rodzicielstwa i piłki nożnej schodzi na drugi plan na rzecz wielkiej, niespełnionej miłości.

Dlatego też „Romeo i Julia" nie każdego widza zadowoli. Uwspółcześnianie tak znanej klasyki po prostu prosi się o coś więcej – o nowe spojrzenie na postacie pierwszo- i drugoplanowe. To poprawnie odegrany spektakl, który można obejrzeć jedynie dla umilenia czasu.



Marta Cecelska
Dziennik Teatralny Trójmiasto
13 lutego 2018
Spektakle
Romeo i Julia