Rosyjska dusza na polskiej maskaradzie

Zakładając maskę łatwo zapomnieć kim się jest naprawdę. Ale czyż nie o to w prawdziwej maskaradzie chodzi? Odejść na moment od własnego życia, by robić to, na co ma się ochotę nie przejmując się nieżyczliwymi spojrzeniami ludzi, którzy i tak nie odgadną kto kryje się za maską? Takie ukrycie wyzwala odwagę do czynów, które rodzą się w myślach jedynie jako niedoścignione pragnienia.

Znany i ceniony w świecie rosyjski reżyser teatralny, Nikołaj Kolada, podjął się próby ciekawej i odważnej interpretacji dzieła jednego z najważniejszych rosyjskich pisarzy, Michaiła Lermontowa, „Maskarada". Na Dużej Scenie teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie od tygodnia oglądać można nowocześnie ujętą opowieść o ludzkich namiętności, o których w dziwiętnastym wieku pisał Lermontow.

Maska pozwala na poddanie się uśpionym przez przyzwoitość i świętoszkowatość pragnieniom. Pragnienia te bywają niebezpieczne, ponieważ mogą się stać katalizatorem do wybuchu namiętności, które trudno powstrzymać i uczuć, nad którymi nie sposób zapanować. W „Maskaradzie" takim wiodącym uczuciem jest zazdrość, a drobna na pozór pomyłka staję się przyczyną tragedii głównego bohatera.

Sztuka Kolady zachwyca przede wszystkim brakiem przypadkowości. Na scenie nie ma niczego, co można by uznać za niepotrzebne. Każdy z aktorów doskonale zna swoją rolę i miejsce na scenie. Dziewiętnastowieczna arystokracja nieco ironicznie ubrana w niewinność bieli to kilkudziesięciu aktorów, którzy na scenie niemal zawsze pojawiają się razem i razem znikają, a wszystko odbywa się w rytmie muzyki. Taki zabieg spowodował, że musimy ich sobie wyobrazić jako masę ludzi. Tłum, w którym wszyscy są do siebie podobni: gdzie nie ma nawet śladu po indywidualizmie. A należy pamiętać, że u Lermontowa indywidualizm zrodził się z surowych postulatów moralnych, obcych miłośnikom maskarad. Na maskaradzie wszyscy jesteśmy zatrm tacy sami – to samo nas śmieszy, nad tym samym płaczemy i, co najistotniejsze, wszyscy poddajemy się hedonizmowi i zepsuciu. Każdy zmierza na maskaradę. Reżyserowi bardzo dobrze udało się uzyskać efekt nieprzerwanej jedności i niemal zespolonej ciągłości czynów i gestów tłumu. Niewątpliwie dużym osiągnięciem stała się kreacja jednego tworu z kilkudziesięciu różnych osób. Widać, jak wielką pracę w te zabiegi włożyli przede wszystkim ci „aktorzy z tłumu" – stanowiąc tym samym barwne tło dla głównych bohaterów, którzy de facto również z salonów stołecznej arystokracji się wywodzą. Z drugiej, strony reżyser bawi się z publicznością – arystokracja wzbudza pośród widzów uczucia niewinnej radości, śmiechu i lekkiego rozbawienia, a przecież w „Maskaradzie" Lermontow wprost oskarżył wyższe warstwy podekabrystowskiego społeczeństwa o bezwolność, brak chęci działania, trywialność i indyferentyzm moralny.

Główna postać dramatu, Eugeniusz Arbienin, jest człowiekiem, w zachowaniu którego z łatwością można odnaleźć niektóre z komponentów tzw. „duszy rosyjskiej" rozumianej jako jedna z kategorii mitologii narodowej Rosji. Jest więc nasz bohater człowiekiem bezkompromisowym, odważnym, jednocześnie posiada skłonność do wpadania w rozpacz i melancholię, a w jego duszy często serce wiedzie prymat nad rozsądkiem. To przede wszystkim te ostatnie cechy Arbienina w połączeniu z patologiczną nieumiejętnością radzenia sobie z uczuciami (w tym wypadku z miłością do ukochanej małżonki) sprawiają, że staje się on zaślepionym przez zazdrość nieszczęśnikiem. I to właśnie zazdrość, będąca uczuciem wiodącym w całym przedstawieniu, prowadzi bohatera na skraj rozpaczy i obłąkania. Arbienin jest postacią niezwykle barwną i skomplikowaną (jak na prawdziwą rosyjską duszę przystało), dlatego przed Radosławem Krzyżowskim, który wcielił się w tę rolę pojawiło się trudne zadanie. Ale też wyzwanie dla jego aktorskich umiejętności. Wyzwanie, któremu sprostał. Krzyżowski stał się na scenie takim Arbieninem, jakim Lermontow sobie obmyślił i jakim Kolada go sobie wyobraził. Z jeden strony radosny, pogodny, z manierami i klasą, z drugiej odsłaniający przed publicznością twarz człowieka targanego najsilniejszymi emocjami. A Krzyżowski robi to w sposób tak sugestywny i przejmujący, że widz wraz z bohaterem współodczuwa, współcierpi i współczuje przede wszystkim Arbieninowi, choć on sam w swoim uczuciu do Niny szukał przede wszystkim ratunku i ocalenia. Udało się Radosławowi Krzyżowskiemu ukazać to, co w lermontowskich bohaterach tak charakterystyczne: samotność, rozpacz i nieunikniony tragizm losu.

Nie jest wielką sztuką przedstawienie dzieła literackiego na deskach teatru tak, jak autor powieści to sobie wymyślił. Prawdziwym bogactwem i dobrem dla teatru jest, gdy reżyser zaryzykuje wyjście poza ramy książki i pokusi się o własną wizję utworu, nie ograniczając się tym, co w danym dziele zostało przedstawione. Nikołaj Kolada umiejętnie połączył rosyjską prozę dziewiętnastowieczną ze współczesnością. Mamy na przykład na scenie moskiewską arystokrację, która śpiewa hit amerykańskiej gwiazdy popkultury Britney Spears „Ooops, I did it again". Widzimy odważny i momentami może nieco obsceniczny obraz zepsucia rosyjskiej wyższej sfery, która niczym współczesne modelki na wybiegu prezentuje to, co ma najlepszego – pręży mięśnie, pokazuje biust, kręci tyłkiem. W tę nowoczesność w przedstawianiu rosyjskiego społeczeństwa udało się Koladzie wpisać Lermontowską koncepcję miłości nacechowaną głębokim tragizmem. Niezapomniane pozostaną sceny rozmów Arbienina z ukochaną Niną, w którą wcieliła się Agnieszka Judycka. Ukazanie niezwykle głębokiej relacji tych dwojga, uczucia tak silnego, że nie sposób go zrozumieć i nauczyć się z nim żyć w wykonaniu pary Krzyżowski – Judycka bez wątpienia zasługują na uznanie.

Kolada pozostał wierny dramatowi Lermontowa, zachowując ostatnią scenę otrucia Niny, którą cenzura swojego czasu uznała za niemoralną, dopatrując się w niej gloryfikacji zbrodni. To właśnie ta scena stanowi gorzki zwrot w sztuce, obdzierając ją z atmosfery pozornej wesołości i lekkości, która towarzyszyła publiczności od początku przedstawienia. I tylko mimochodem jakby, na ostatku rzucone zostają słowa wskazujące na pomieszanie zmysłów Arbienina, które miało być karą za popełnioną zbrodnię. Tym samym siła teatru w odziaływaniu na publiczność kolejny raz daje o sobie znać – zastosowana przez Lermontowa (i Koladę) Schillerowska zasada tzw. podwójnej litości (współczucia do ofiary zbrodni i sprawcy) staje się tożsama dla widzów, którzy żałują i Niny, i Arbienina.

Na uwagę zasługuje także scenografia przedstawienia. Z jednej strony dość surowa, z drugiej – wymowna i zmuszająca do myślenia. Tak jak to miał miejsce w przypadku aktorów i ich gestów, tak i w samej scenografii zauważyć można brak przypadkowości. Wszystko jest po prostu na swoim miejscu. Jeśli dodamy do tego pociągający i dopracowany do najdrobniejszego szczegółu ruch sceniczny, otrzymujemy sztukę, która nie musi się wszystkim podobać, ale na pewno warto ją obejrzeć, chociażby po to, by nie zamknąć się w skamieniałych interpretacjach historyków literatury. Bo teatr nie jest literaturą – tu reżyser ma prawo (a nawet obowiązek) do dowolności przedstawiania własnych interpretacji. Nikołaj Kolada z tego prawa skorzystał i udało mu się stworzyć przedstawienie, które doskonale wpisuje się w zasadę: korzystaj z klasyków, ale pozostań sobą.



Paulina Aleksandra Grubek
Dziennik Teatralny Warszawa
24 września 2013
Spektakle
Maskarada