Rozpacz

Temperatura wokół "Procesu" zaczęła rosnąć już latem. Pojawiła się wtedy informacja, że dzięki nadzwyczajnej współpracy warszawskich teatrów: Nowego, TR, Powszechnego i STUDIO, przy wsparciu miasta stołecznego Warszawy oraz inicjatywie Teatru Polskiego w Podziemiu udało się doprowadzić do rozpoczęcia prób.

Nie powinno nazywać się tego wznowieniem, bo to niewątpliwie inne przedstawienie niż to, do którego prace wstrzymano w geście protestu przeciwko wyborowi Cezarego Morawskiego na dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu. Wiadomo to z zamieszczonego w programie "Dziennika Procesu" - autokomentarza Krystiana Lupy do własnej pracy, pisanego z różną częstotliwością od końca stycznia 2016 roku - daje on możliwość wniknięcia w proces twórczy i nie należy go pomijać w myśleniu o "Procesie". Można tam znaleźć część odpowiedzi na pytania rodzące się już w trakcie przedstawienia i które tylko mnożą się za każdym razem, kiedy się do niego wraca. Widać tam również ogrom ambicji, jakie sobie założono, pomysły, z których zrezygnowano i coraz mocniejsze przenikanie otaczającej rzeczywistości do wnętrza siedmiogodzinnego przedstawienia.

"Proces" ma formę tryptyku. Części pierwsza i trzecia wiernie podążają za narracją Franza Kafki, najmniej poruszając wątek urzędniczej pracy K. W części drugiej ten trop zostaje porzucony. Kiedy grany przez Andrzeja Kłaka główny bohater stara się wyjść z kancelarii, spotyka na swojej drodze ubrane w śnieżnobiałe stroje postaci (Małgorzata Gorol, Dariusz Maj, Adam Szczyszczaj). W powieści to moment, w którym Józef K. coraz gorzej radzi sobie z oddychaniem i powoli opada z sił. "Myślę sobie () że niedyspozycja tego pana wynika z tutejszej atmosfery, więc najdogodniej dla niego i najlepiej byłoby wyprowadzić go nie do izby chorych, tylko w ogóle poza kancelarie..." - czytamy u Kafki w przekładzie Jakuba Ekiera. Józef K. wychodzi wtedy na zewnątrz. W swoim przedstawieniu Lupa mu na to nie pozwala i wprowadza go właśnie do tej izby chorych, gdzie czekają na niego cztery metalowe łózka oraz trzy ważne w życiu Kafki osoby: dwukrotna narzeczona Felicja Bauer (Marta Zięba), jej przyjaciółka i pośredniczka w relacjach Franza i Felicji Greta Bloch (Małgorzata Gorol) oraz Max Brod (Adam Szczyszczaj), jego przyjaciel i wydawca. Pod tylną ścianą siedzi także alter-ego bohatera (Marcin Pempuś). Wiadomo, że Brod zignorował prośbę pisarza o spalenie nieukończonych rękopisów. Nawet kolejność rozdziałów, którą znamy z lektury, nie jest pewna. Lupa wykorzystuje to niedomknięcie dzieła Kafki i dodaje w samym środku, czyli w miejscu, które w powieści zdaje się najbardziej otwarte, scenę wyjaśniającą dlaczego główny bohater jest rozbity na dwóch aktorów i nosi imię nie Józef, a Franz. To jeden z wyjściowych konceptów, który Lupa zanotował pierwszego lutego 2016: "Rozszczepienie Józefa - sobowtór, narrator, Kafka. Kalumniator [ten, kto szkaluje kogoś - przyp. aut.]. Morderca. Ukrywam u siebie swojego mordercę. Śni mi się, że ukrywam - wszystkie te figury zakładają schizofreniczne rozszczepienie. Dwaj aktorzy, budujący w procesie psychicznych morfingów fenomen osobowości. Osobowość jako dialog. Byłby to rodzaj polemiki z Kafką, który to ukrywa przez relację bohater-narrator. Obaj w różnych strategiach ukrywają winowajcę Idea: Pempuś - Kłak. Dublura nowej generacji: naprzemiennie doświadczenie aktorskie". (Jak ten pomysł będzie funkcjonować dopiero się przekonamy - przez cały premierowy set w roli głównej występował Kłak). W tej rozprężającej się z każdą minutą scenie K. przestaje być aktywnym podmiotem i staje się przedmiotem. Większość czasu leży skulony na łóżku. Jesteśmy świadkami jego - i Lupy - rosnącej rozpaczy. Nawet słynne okno zostaje zamknięte nędzną tekturą. Natomiast pozostali rozmawiają. Mówią o nim, o sobie; w pewnym momencie Brod zaczyna czytać książkę zatytułowaną "2017". Słyszymy o świecie, w którym ludzie płoną na ulicy. Marazm rozpełza się coraz bardziej. Stwierdzenie Maxa, że wszyscy przekroczyliśmy granicę absurdu brzmi w tym kontekście tragikomicznie, ale równocześnie jest całkowicie dosłowne - dotyczy Lupy, aktorów, widzów, polityków, Polaków Wszystkich. Wydaje się, że dla Lupy świat - a przynajmniej jego świat - runął w posadach. Tak jak aktorzy gubią się w stanie zawieszenia między byciem a niebyciem w roli, tak stopniowo Lupa zabiera pewny grunt także widzom. Już nie wiadomo o co chodzi. Jednocześnie o wszystko i o nic. Przedstawienie pęka. Jest świadomie doprowadzone do rozpadu: "Nie wyjaśnimy tego snu, który się śni w czterech głowach, a właściwie w pięciu głowach Niech on pozostanie naszą tajemnicą" (11 X 2017).

Bo to, że "Proces" toczy się tu i teraz jest jasne od pierwszej sceny. Na ekranie telewizyjnym oglądamy razem z panią Grubach (Bożena Baranowska) fragment programu Marka Czyża "Proste Pytanie", w którym Ryszard Czarnecki, europoseł Prawa i Sprawiedliwości wraz z pozostałymi gośćmi rozmawiają o komisji badającej aferę reprywatyzacyjną w Warszawie. To chyba najbardziej reakcyjne i doraźne przedstawienie Lupy w jego dotychczasowej karierze. "Za bardzo wdaliśmy się w studiowanie wszystkich historycznych egzegez Procesu i wtajemniczenie się w otchłanie żydowskiej myśli, w to wszystko, co i Kafkę wciągało, w filozoficzne uzurpacje, którymi chciał podwyższyć sobie status swojego pisania i swoich inicjalnych intuicji. To błąd, który nas odprowadza od ewentualnej siły wobec dzisiejszej rzeczywistości, którą (ewentualnie najprawdopodobniej) dysponuje ten TEKST". To wpis z ósmego lipca 2017. Zarówno dziennik, jak i przedstawienie nie pozostawiają złudzeń, że Lupa jest w swojej ocenie bezwzględny. Nie jest to jednak radykalizm środków wyrazu, tylko myśli. Reżyser, zbierając porozrzucanych po różnych teatrach byłych aktorów wrocławskiego Teatru Polskiego, widzi w nich oskarżonych, którzy podobnie jak Józef K., przecież nic złego nie zrobili, a zostali pewnego ranka pozbawieni wolności. To ich w wędrówce przez sądowe kancelarie spotka K., kiedy będą stali w szeregu z zalepionymi czarną taśmą ustami - identycznie, jak to robili w czasie protestu przeciwko dyrekcji Morawskiego. To oni zostaną rozstrzelani na jednej z projekcji. To dosłowna ilustracja tego, co i tak widać w przedstawieniu - wrocławski zespół "zabity". Już go nie ma. Niezależnie od tego, czy próby trwałyby dwa miesiące czy dwa laty, nawet Lupa już go nie wskrzesi. Powracające, wolno wygrywane "Libertango" Astora Piazzolli jest jak wołanie o pomoc, na które jednak nikt nie odpowie. W ostatnim zdaniu przedstawienia, po karykaturalnie rozwlekłej rozmowie K. z Kapelanem, słychać z offu, że wiadomo jak to się kończy. Dlatego podczas premierowych ukłonów na twarzach aktorów nie było widać radości. Bo czy można myśleć o powstaniu tego przedstawienia wbrew okolicznościom w kategoriach sukcesu? Co się stało, że w ogóle trzeba brać taką kwestię pod uwagę?

"Proces" wrocławski byłby być może profetyczny, "Proces" warszawski jest pozbawiony nadziei.



Jan Karow
e-teatr.pl
13 grudnia 2017
Spektakle
Proces