Rycerze przeszli do legendy
Legendy można porównać do ulubionych ubrań, które nawet nienoszone przez całe lata, wciąż leżą w szafie, ponieważ mamy do nich wyjątkowo mocny sentyment. Legendy mają jednak przewagę, ponieważ nigdy się z nich nie wyrasta. Zawsze pasują. Może upłynąć dużo wody w rzece, życie może nas zmienić, jednak kiedy po raz kolejny coś przypomni nam dawną legendę, okazuje się być ona tak samo fascynująca, jak przed laty.Co lepsze, kiedyś odczuwaliśmy przeżycia bohaterów wyłącznie na płaszczyźnie fantastycznej: walka ze smokiem była emocjonująca, ale jej prawdziwy sens rozumiemy dopiero jako dorośli – kiedy potyczki z ognistą bestią zdajemy się odczytywać jako bitwę ze słabościami. Już nie wierzymy w potwory, spotykamy je na co dzień pod postacią innych ludzi i ich wad.
Nie dziwi mnie popularność inscenizacji „Merlina. Innej historii" wśród widzów. Spektakl, którego premiera odbyła się w 2003 roku, wychował swoich najwierniejszych fanów. Dojrzewali wraz z nim, z biegiem lat postrzegali inaczej zawarte w nim klucze i sensy, fabuła przechodziła dla nich ewolucję. Mogę zazdrościć osobom, które widziały spektakl kilka razy, na przestrzeni lat. To oni przyszli na jego sceniczne pożegnanie, na scenie Przodownik. Zapewne inaczej odbierali przedstawienie, które zdążyłam zobaczyć w ostatniej chwili.
Na temat inscenizacji Ondreja Spišáka napisano praktycznie wszystko. Zachwycała lub rozczarowywała kolejnych recenzentów. Powielanie opisów scenografii, kostiumów nie ma sensu. Co więc mam napisać? Przedstawię prawdę.
„Merlin. Inna historia" uwodził od pierwszej chwili. Używał do tego klasycznej formy Okrągłego Stołu, który był bodaj najbardziej uniwersalnym elementem scenografii, jaki do tej pory zdarzyło mi się widzieć w teatrze. Oto stał przed widzami ten słynny, okryty sławą mebel, nie minęła jednak dłuższa chwila i okazał się równie dobrze sprawdzać jako arena politycznych potyczek, dziki step, stos dla zdradzieckiej królowej. Scenografia w tym spektaklu była umowna, przestrzenie do kolejnych scen widzowie tworzyli sobie sami. Wyobraźnia po raz kolejny okazała się potęgą, której działanie doskonale zrozumiał reżyser przedstawienia. Aktorzy wcielający się w bohaterów stworzyli swoją własną Brytanię. Odgłosy kropel wody uderzających o skały w jaskini, szelest wiatru i cykanie świerszczy nocą powstały bez użycia elektroniki popularnej od dłuższego czasu w teatrze elektroniki. Słysząc dźwięki wydawane przez aktorów, widzowie widzieli to, co powinni – miejsca, w których przyszło się znaleźć bohaterom.
Finał historii maga Merlina oraz najdzielniejszych rycerzy Brytanii był znany widzom jeszcze przed rozpoczęciem spektaklu. Legenda o nich jest obecna w europejskiej kulturze od wieków, spotkanie się z którąś z jej wersji jest właściwie nieuchronne. Dlatego porażka bohaterów nie zaskoczyła, właściwie żaden z widzów nie oczekiwał pomyślnego zakończenia. Jednak losy postaci wzbudziły żal. Ponieważ bohaterowie byli zwyczajni, po mimo całej swojej odwagi i słynnych nazwisk, byli jak każdy człowiek – pełni skrajnych emocji, skrywanych żalów, często przerastającej ich ambicji. Rządziły nimi emocje, nie logika. Choćbyśmy nie wiem, jak bardzo starali się tego wyprzeć, każdemu zdarzyło się postępować podobnie.
Siłą tekstu Tadeusza Słobodzianka są właśnie oni - osłabieni przez swoje człowieczeństwo bohaterowie. Merlin okazał się być otępiałym starcem, którego jak ślepca prowadziła ku katastrofie Viviana. Artur był pozbawionym własnego zdania opojem, zaś jego rycerze okazali się być zwykłymi pyszałkami. Poszukiwanie Świętego Graala powinni zacząć od uświadomienia sobie swoich przywar, które w finale doprowadziły do ich upadku. Aktorzy wcielający się w postacie dramatu podczas finałowego przedstawienia bawili się rolami. Przyjemnie patrzyło się na atmosferę, którą przez lata wypracował zespół i który do ostatniego spektaklu potrafił uwodzić widzów swoją grą. Grą, która doskonale wpisywała się w szkatułkowy charakter przedstawienia. Czego w nim nie było? Od rockowego koncertu, poprzez łacińską mszę, do obrzędów czarnej magii. Artyści przez lata odgrywania kolejnych scen zdążyli wyryć w pamięci sekwencje ruchów. Widać to było w niezachwianej niczym pewności ich gestów wykonywanych na scenie. Coś wspaniałego.
Ten tekst stał się laurką złożoną spektaklowi. Nie takie było założenie, kiedy zaczynałam go pisać, jednak uświadomiłam sobie, jak bardzo to przedstawienie mi się podobało. Do tej pory tylko kilka spektakli wywołało na mnie taki efekt. Starałam się obserwować innych widzów, których ta inscenizacja również wyraźnie fascynowała.
Bardzo żałuję, że nie udało mi się wcześniej obejrzeć spektaklu Ondreja Spišáka. Istnieją przedstawienia, na które chodziłam kilka razy, aż do czasu ich zejścia z afisza. „Merlin. Inna historia" byłby kolejnym. Od pierwszej chwili, kiedy wchodząc na widownię sceny Przodownik minęłam stół będący areną rozgrywającej się akcji, wiedziałam, że wyjdę z teatru usatysfakcjonowana. Tak się stało. Porwała mnie alternatywna wersja jednej z najpiękniejszych europejskich legend. Dla mnie nie była to historia o Polsce po 1989 roku, nie okraszony łaciną moralitet, lecz smutna opowieść o walce z własną naturą, przed którą najwyraźniej nie da się uciec. Podana we wspaniałej formie, o której ciężko będzie zapomnieć.
Agata Białecka
Dziennik Teatralny
21 lipca 2016