Rzecz dzieje się w Polsce

Tu nie ma nieskomplikowanych postaci i historii. Nad każdą, w tej dziwnej mieszance filmu śledczego i traktatu filozoficznego, unosi się kafkowska aura bezsilności i zrezygnowania. Aura, która była wczoraj, będzie jutro, ale najbardziej - jest dziś.

Nie trzeba pisać, że była to jedna z najgłośniejszych premier końca ubiegłego roku. Powodów było kilka: reżyser - Grzegorz Lupa, powieść, czyli „Proces" Kafki i nieco kafkowska droga do powstania spektaklu („Proces" miał mieć premierę w Teatrze Polskim we Wrocławiu, po zmianie dyrekcji reżyser przerwał pracę nad przedstawieniem). W efekcie dostajemy ponad sześciogodzinny spektakl do bólu współczesny i w tej współczesności ponadczasowy.

Aura kafkowskiej bezsilności i niepewności unosi się nad sceną od pierwszej części. Na początku mimochodem, w półsłówkach, niby przez przypadek. Lupa świadomie, cegiełka po cegiełce, buduje proces osaczania Franza. Nie wiemy kto, nie wiemy kiedy, gdzie, ale oskarżenie się pojawiło. Kolejne niedopowiedzenia, wątpliwości wypełniają salę i ściągają aurę Kafki niżej i niżej nad scenę. Franz przemierza scenę, do bólu wydłużając każde przesunięcie nogi. Dlaczego tak wolno, szepta publiczność? Każdy ruch, gest jest po coś. Każdy krok to myśl, próba odpowiedzi na pytanie za co, dlaczego?

Lupa, po części za sprawą scenografii (scena obudowana z trzech stron, do tego mały pokoik, który przy odpowiednim świetle staje się widoczny z tyłu sceny), tworzy przedziwną, ujmującą atmosferę intymności. Nie byłoby jej bez głównego bohatera - Józef K. łączy się tu z autorem „Procesu" Franzem Kafką. Jeden lakonicznie, niemalże hasłami wypowiada pragnienia, ukryte myśli, drugi przekazuje je na zewnątrz. Te dwie postaci nie konfrontują się ze sobą, raczej Józef K. obserwuje Franza i steruje jego myślami. Bezsilność, poczucie osaczenia nie jest do końca spowodowane oskarżeniem, ale zaczyna się już w głównym bohaterze, który za sprawą istnienia „tego drugiego" traci kontrolę, przestaje być panem swojego losu.

I pewnie niektóre fragmenty rzeczywiście wydawałyby się zbyt długie, przeciągnięte w czasie, gdyby nie muzyka. Przez niemalże cały spektakl rozbrzmiewa „Libertango" Astora Piazzolli. W różnych wariacjach, różnym tempie, szybko, wolno, głośniej, ciszej. Akcja nabiera dynamiki. Do tego Lupa wykorzystując projekcje, będące przedłużeniem scenicznych historii, tworzy rodzaj multiwidowiska. Wprowadza różnorodność, co przy sześciogodzinnym spektaklu ma niemałe znaczenie.

Kafkowski świat pełen absurdu, pozbawiony wszelkiej logiki i racjonalnych mechanizmów w pełni ukazuje się dopiero w scenie w sądzie. Mowę obronną Franza co chwila przerywa czyjś nerwowy śmiech, ktoś wchodzi, ktoś wychodzi, a Franz mówi, tłumaczy się coraz bardziej żarliwie z czynu, którego nie popełnił. I nagle powieść nie jest już tylko literaturą. Staje się jedną wielką aluzją mocno osadzoną w polskiej rzeczywistości. Medialne hasła z pierwszych stron gazet i pasków telewizyjnych, zachowania sędziów przypominające okrzyki polityków z mównicy sejmowej - czyżby irracjonalny świat, w którym odpowiedzi nie, bo nie, są jednym merytorycznym argumentem, w którym można podpalić się w środku miasta, w którym niezawisły sędzia jedyne co ma do powiedzenia to, to żeby zgubił akta, był już tak blisko? Tu nie ma znaku zapytania. Nie padają nazwiska, daty, oskarżenia, ale wszyscy wiedzą. W „Procesie" jak w lustrze odbija się Polska. Nie nachalnie, ale dosadnie, zmuszając do myślenia. W tym braku znaku zapytania widać kunszt spektaklu.

W drugiej części przedstawienia perspektywa zmienia się diametralnie - Franz nie jest już tylko zagubionym, oskarżonym pracownikiem banku. Lupa w „Procesie" otoczył Kafkę kobietami, pokazując jeszcze bardziej powikłaną naturę głównego bohatera. Teraz nie miota się tylko z bezsilności i frustracji wynikającej z niewiedzy, ale z frustracji seksualnej, z dziwnego, chwilami zwierzęcego popędu, w którym odbija się próba powrotu do normalności.

I tu zaczyna się szaleństwo. Aktorzy zrzucają ubrania, krzyczą, improwizują. Tylko jedna postać pozostaje nieruchoma - Franz obezwładniony świadomością przegrania. Andrzej Kłak w tej roli jest wybitny. Jego naga, chuda, przygarbiona, bezwładna sylwetka przypomina Jezusa zdęjmowanego z krzyża. Chwilami mamy wrażenie, że oglądamy akt całkowity - aktor totalnie, całym organizmem uczestniczy w procesie doświadczania bezgranicznej bezsilności i zagubienia. Czytając „Proces" Kafki, właśnie tak można było wyobrazić sobie głównego bohatera. Od pierwszych scen Kłak swoim ciałem „pokazuje" wyrok, jakby był z góry skazany na przegraną. W jego oczach jest szaleństwo, na twarzy potworne zmęczenie, strach, niemoc, które mieszają się z ogromnym, przeraźliwym bólem. Te emocje są tak wyraźne i silne, że sami na publiczności zaplatamy ramiona, jakby broniąc się przed bólem. Pełne tajemniczości i sensualności w gestach są też kobiece postaci: narzeczona autora Felicja Bauer (Marta Zięba), Pani Burstner (Anna Ilczuk), a zwłaszcza Róża (Ewa Skibińska). Odrywają nas od filozoficznych dywagacji o rzeczywistości i przenoszą w kolejny wymiar, jednocześnie pozostając w duchu kafkowskiej prozy. Same są uwikłane w zawiłe relacje i trudne zaszłości, co genialnie wydobywają budując swoje postaci.

Nad trzecia częścią (mimo skróceń i przeróbek względem premiery), nie licząc krótkich fragmentów, ciąży filozoficzno-moralizatorski ton. Słowa, które tak wolno wypływały w pierwszej części, teraz płyną potokiem, pauz prawie nie ma. Po kilku godzinach przedstawienia, trudno wyłapać ich sens.

I nagle mamy finał, bez wstępów, bez zapowiedzi - cięcie. W pełni przemyślane, wyrok i tak od początku był znany, więc po co wypowiadać go na głos. Bo przecież wiemy, co było dalej. Pod tymi słowami, wyczuwa się jednak znak zapytania: co będzie dalej?

„Proces" fascynuje, wyczerpuje i porusza. Tak mocno osadzony w polskiej rzeczywistości nie pozbawia się treści ponadczasowych ujętych w kafkowskiej niedorzeczności. Bunt przeciwko niezrozumiałym mechanizmom miesza się z totalną bezradnością i zaklejaniem ust czarną taśmą. „Proces" tak naprawdę może trwać i trwać i powtarzać się, w nieskończoność. Tak jak teraz, wydaje się mówić Lupa, na naszych oczach. Sam finał nie jest już ważny. Ważniejsze jest to jakimi środkami, jest uzyskiwany.



Aleksandra Pucułek
Dziennik Teatralny Łódź
5 kwietnia 2018
Spektakle
Proces
Portrety
Krystian Lup