Rzeź i melancholia

W "Konformiście" najlepsze jest to, że nie ma ani odrobiny przerostu formy na treścią

Trochę ryzykowne jest adaptowanie sceniczne w 2011 roku powieści wydanej w 1951, będącej rozliczeniem z czasami faszyzmu we Włoszech, a na dodatek głębokim studium psychologicznym. Nie dlatego, że „Konformista” Alberto Moravii jest dziełem nieaktualnym – bo nie jest – ale dlatego, że istnieje niebezpieczeństwo próby wtłoczenia wszystkich wątków i subtelności powieściowej akcji w krótkie przedstawienie. Na szczęście Marek Fiedor, reżyser sztuki „Konformista” w Teatrze Powszechnym, potraktował tekst włoskiego pisarza inaczej, stworzył raczej jego interpretację niż dosłowne przeniesienie na język teatru.

Wydarzenia z życia głównego bohatera, Marcella (Michał Sitarski), zostały przedstawione nie w narracyjny sposób, lecz migawkowy i niechronologiczny. Dzięki temu nie tylko udało się zachować głębię obserwacji psychologicznych z powieści Alberta Moravii, lecz także spotęgować przenikającą całe przedstawienie atmosferę schizofrenicznego rozdarcia. Ze sztuki zresztą najbardziej zapadają w pamięć symboliczne sceny, szczególnie ostatni taniec, pokazujący szaleństwo wszystkich postaci, i spowiedź Marcella (zwłaszcza przez niejednoznacznie ukazaną postać księdza [Kazimierz Wysota]) – po obejrzeniu zastanawiałam się, czy jest pedofilem lub homoseksualistą, czy sam, jak główny bohater, był molestowany. Uderzające jest to, że bohaterowie nie słuchają siebie nawzajem, żona Marcella nawet nie reaguje na słowa „Nie kocham cię”. Ciekawym i dającym do myślenia zabiegiem jest ciągłe powtarzanie fragmentu, w którym zrozpaczona Giulia (Paulina Holtz) pyta męża, co z nimi się stanie. Zakończenie z tajemniczym światłem i rozdzierającym krzykiem głównego bohatera jest przerażające, niepokojące i niejednoznaczne.

Najbardziej spośród całej obsady wybija się Paulina Holtz – świetnie oddała kontrast między Giulią-trzpiotką, jeszcze głupiutką i prostacką, która wskutek molestowania w młodości wstydzi się jedynie utraty dzieciństwa, a Giulią po upadku Mussoliniego i zawaleniu się jej małego, ustabilizowanego światka. O reszcie aktorów nie da się powiedzieć nic poza tym, że grają poprawnie. Może trochę intryguje androginiczna rola Aleksandry Bożek (Lino i Lina). To chyba jednak za mało. Zdecydowanie przydałaby się bardziej wyrazista postać głównego bohatera.

Minimalistyczna scenografia Moniki Jaworowskiej z ekranami, za którymi poruszają się aktorzy, jako głównym elementem, z jednej strony jest dobra, gdyż przedstawienie stało się przez to bardziej nierealne, filmowe. Świetnie sprawdza się na przykład w scenach szaleństwa Ojca (Dariusz Siastacz) – ukryty za podwójnym ekranem wydaje się, jakby był naprawdę w innym świecie. Z drugiej strony sztuka o tematyce takiej jak ta powinna chyba tez pobudzać widza do refleksji nad sobą samym, a wrażenie oddalenia chyba temu nie sprzyja. Zupełnie nie rozumiem, jaki sens ma wprowadzenia fragmentów filmów z obalenia Mussoliniego. Po pierwsze, przedstawienie – podobnie zresztą jak powieść „Konformista” – raczej uniwersalizuje historię młodego zwolennika faszyzmu, niż wpisuje ją w kontekst historyczny. Po drugie, do pokazania atmosfery tamtych czasów naprawdę wystarczyłyby wypowiedziane drżącym głosem przez Giulię słowa „Wczoraj jeszcze oklaskiwali Mussoliniego...”. Niemało dla strony wizualnej przedstawienia zrobiło idealnie dopracowane oświetlenie Justyny Łagowskiej.

W „Konformiście” najlepsze jest to, że nie ma ani odrobiny przerostu formy na treścią. Wszystkie użyte zabiegi – czy to związane ze scenografią, czy z muzyką, czy z grą aktorów – są środkami do celu, a nie celem samym w sobie. Wydaje mi się, że we współczesnym teatrze często się o tym zapomina. Choćby dlatego przedstawienie Fiedora jest cenne.



Aneta Wielgosz
Książe i Żebrak
17 maja 2011
Spektakle
Konformista