(S)cena wolności

Festiwal Scena Wolności w Słupsku odbył się po raz pierwszy, a już wzbudził szeroką, medialną reakcję, spowodowaną haniebnym atakiem wandalizmu wymierzonym w tamtejszy Nowy Teatr w związku z zaplanowanym pokazem "Klątwy" Olivera Frljicia.

Sam przegląd był przede wszystkim ciekawym wydarzeniem artystycznym o zróżnicowanym programie, który został powołany w celu zbadania sytuacji społecznej w związku z obchodami w Polsce podwójnego stulecia - odzyskania niepodległości i uzyskania praw wyborczych przez kobiety. Tym bardziej warto pochwalić organizatorów (Miasto Słupsk i Nowy Teatr im. Witkacego w Słupsku), że w obliczu powszechnego pomijania drugiej kwestii, zwrócili na nią uwagę.

Festiwal był czymś więcej niż lokalnym przeglądem, ponieważ składał się z ośmiu ważnych spektakli opartych na polskich utworach, które poddano konkursowej ocenie. Oprócz tego zorganizowano liczne działania towarzyszące: pokaz dwóch przedstawień gospodarzy, warsztaty krytyki teatralnej z Tomaszem Domagałą, codzienne rozmowy z twórcami i koncerty. To wszystko kwalifikuje słupski festiwal jako najciekawszą - posiadającą najwięcej różnorodnych wydarzeń towarzyszących (od edukacyjnych po rozrywkowe) - teatralną imprezę na Pomorzu.

Mocna reprezentacja

Ciekawe wypadły pozakonkursowe spektakle Nowego Teatru. Aleksandra Skorupa nie uległa konwencji "Tlenu" Iwana Wyrypajewa, w którego realizacjach często akcentuje się muzyczność tekstu, proponując rapowaną/śpiewaną strukturę na dwóch narratorów oraz didżeja. Słupscy twórcy skoncentrowali się na fabule, odczytując ją przez pryzmat świeckich konsekwencji łamania Dekalogu. W klaustrofobicznej, sterylnej przestrzeni, pełnej bieli i pleksi (scenografia Tomasza Schaefera), już przed rozpoczęciem przedstawienia, tkwi Sasza z Sierpuchowa (Wojciech Marcinkowski). Chłopak w żółtym, naciągniętym na głowę sweterku wydaje się zamknięty i pozbawiony alternatywy. Co jakiś czas jednym okiem spogląda w kierunku widzów, jakby rzadko miewał kontakt z innymi ludźmi. Sasza z Moskwy (Monika Janik) wchodzi na scenę z foyer, jest przeciwieństwem Sańki. Początkowo przykuwa uwagę niewinnością (jak się okazuje pozorną), grzeczną fryzurą, cukierkowym bladoróżowym kostiumem. W trakcie akcji zyskuje pewność siebie i przenikliwość, koncentrując na sobie uwagę widzów.

Inspiracją przedstawienia były historie lokalnych przestępców i seryjnych morderców, między innymi Leszka Pękalskiego, tak zwanego Wampira z Bytowa. Trudno więc nie czytać go jako opowieści o poddawaniu kryminalisty osobliwej formie leczenia, w której pełno przelewania soku i złoconych pomarańczy. Nie jest to banalna interpretacja, tym bardziej, że finalnie Sasza z Moskwy góruje nad Saszą z Sierpuchowa. Mocna muzyka zespołu Ze Velocipedes i multimedia Tomasza Schaefera otwierają jeszcze inne interpretacje, choćby walki sacrum z profanum.

Paweł Świątek osadził "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" w estetyce kiczu i przaśności, wśród ogrodowych krasnali, plastikowych gołębi, góralszczyzny. Kostiumy zaprojektowane przez Marcina Chlandę są haftowane z zakopiańska, a Kierowca przebrany jest za misia z Krupówek. Pokaz w ramach Sceny Wolności uruchomił dodatkowe sensy przedstawienia. Trudno nie odczytywać go jako refleksji nad ksenofobią Polaków, którzy podczas niewinnej imprezy z hasłem przewodnim "Brud, smród i choroby", bawią się krzywdzącymi stereotypami na temat biedy imigrantów. Rumun w ich wyobrażeniu to człowiek żywiący się ścinkami szynki i cieszący się prezentem w postaci samochodowej choinki czy tekturowych tacek po frytkach. Obce jest mu dbanie o higienę, a maniery pozostawiają wiele do życzenia. Tekst Doroty Masłowskiej jest wciąż aktualny (ukazał się w 2006 roku), trudno bowiem w Dżinie i Parsze nie odnaleźć losu Syryjczyków, a w zabawie na Mokotowie nawiązania do telewizyjnych programów, w których bogaci celebryci udają się na peryferie świata i próbują przeżyć za dolara. To, co dla jednych jest okazją do bezrefleksyjnej zabawy, dla innych stanowi przykrą codzienność. Ten temat nie wzbudził wśród festiwalowych widzów konsternacji, lecz ze względu na język Masłowskiej - pełen zabawnych zwrotów z ulicy i popkultury - bezrefleksyjny śmiech.

W finałowej scenie dramatu następuje niespodziewany zwrot akcji, co można odczytywać jako nieco obrazoburczą aluzję do Świętej Rodziny, która szuka pomocy (choć nie do końca wiadomo, czy ciąża Dżiny nie jest elementem żartu). W wersji Świątka można odnaleźć echa tej perspektywy. Para bohaterów dzięki rudowęglowcowi Ibupron dociera "znieczulona" do rajskiego celu. Dżina "przywdziewa" kostium Ewy. Raj jednak nie ma w sobie nic z idylli, dziecko wypada Dżinie z rąk, co neguje całą zabawę. Wybrzmiewa wzorzec matki Polki, która u Świątka jest dysfunkcyjna. Dla Dżiny rola matki staje się ograniczeniem wynikającym z płciowości, upuszczenie dziecka nie musi być przypadkiem (można tu odnaleźć nawiązania do pamiętnej historii Katarzyny Waśniewskiej). Dżina w rozmowach z Parchą nie okazywała troski o dziecko (prawdopodobnie pozostawione jakiś czas temu w przedszkolu), lecz strach przed konfrontacją z matką, której będzie musiała przyznać się do wydania alimentów.

Niezwykle współcześnie wybrzmiewa kompleks prowincji, zwłaszcza w scenach z Barmanką. Inscenizacja imponuje dbałością o szczegóły, bawieniem się nimi (charakterystyczny sposób przemieszczania się tytułowych bohaterów, który przypomina moonwalka Michaela Jacksona) i jednoczesną umiejętnością poruszania smutnych tematów.

Monikę Janik jako Dżinę i Wojciech Marcinkowskiego jako Parchę ogląda się z przyjemnością. Mimo że przerysowują postaci, dodają im groteskowości, można w nich dostrzec bezradność, skrupulatnie ukrywaną pod zabawnym kostiumem. Jako niedowierzająca Parsze Barmanka oraz znieczulająca się alkoholem, zdradzana Kobieta świetnie odnajduje się Marta Turkowska. Warto docenić również Igora Chmielnika jako przerażonego Kierowcę i Krzysztofa Kluzika w roli osobliwego Dziada.

Ciało polityczne

"Caryca Katarzyna" Jolanty Janiczak w reżyserii Wiktora Rubina z Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach nie utraciła nic ze swojej aktualności (premiera w 2013 roku). To zasługa pomysłu, aby sprowadzić postaci historyczne (tytułową, Stanisława Augusta Poniatowskiego, Elżbietę Romanowną czy Piotra III) do cielesności, czyli sfery najbardziej ulotnej i niedostępnej, a jednocześnie otwartej na fantazjowanie. Silnie wybrzmiał zwłaszcza temat bagatelizowania roli kobiet w historii, ponieważ wartość Katarzyny (Marta Ścisłowicz) początkowo mierzy się fizyczną użytecznością, wymiarami, wymaga się od niej, aby pokazała "więcej funkcji i więcej atrakcji", a później traktuje się jako macicę, od której oczekuje się zdrowego potomka płci męskiej.

Spektakl prowokuje publiczność do interakcji, widzowie zareagowali na ciało Katarzyny, zdobywającej wiernych żołnierzy, a także (nieco nieśmiało, ale warto docenić sam fakt) odpowiedzieli na prowokacje Stanisława Augusta Poniatowskiego (Tomasz Nosinski), który zapytał: "Czy ktoś z was by podniósł za Polskę miecz albo choć scyzoryk?". Powróciła kwestia współczesnego "odczytywania" postaci Króla Stasia - zawłaszczanej do szerzenia idei antynarodowych i antywolnościowych.

Obcy gatunek

Michał Witkowski w "Lubiewie" sportretował odchodzący gatunek homoseksualistów. Słupska prezentacja przedstawienia Teatru Nowego Proxima w Krakowie okazała się wyjątkowa w historii jego recepcji. W dyskusji po spektaklu aktorzy przyznali, że pierwszy raz od premiery w 2011 roku spotkali się z tak śmiałą reakcją widza - twierdząco odpowiedział na erotyczną propozycję Lukrecji. Paweł Sanakiewicz nie wycofał się, lecz spontanicznie ograł niespodziewaną sytuację.

W kontekście tematu wolności dojmująco zabrzmiało nagranie głosu Krystyny Czubówny, która odczytywała fragmenty wypowiadane przez dziennikarza-Michaśkę, konfrontującego się z homoseksualistami - Lukrecją i Patrycją (Janusz Marchwiński). Jej głos zazwyczaj towarzyszy dokumentalnym programom o egzotycznych gatunkach zwierząt w ich naturalnym środowisku. Tu opowiadał o homoseksualistach w Polsce, a więc zostali oni potraktowani jako obcy, nietypowy gatunek czy wręcz wynaturzenie. Wolność w kontekście tej grupy społecznej to projekt wciąż czekający na urzeczywistnienie.

Podporządkowanie, czyli niewola w zakonie

Spektakl "Zakonnice odchodzą po cichu" w reżyserii Darii Kopiec według scenariusza Martyny Lechman z Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu stanowi ciekawą refleksją nad reprezentacją w teatrze, granicą między fikcją a realnością, a także kwestią tożsamości aktora i postaci. Aktorki przedstawiły swoje odautorskie punkty widzenia, ukazując jednocześnie przewodni temat przedstawienia, czyli proces przyjmowania roli. Marta Abramowicz w reportażu o tym samym tytule skupiła się na historii dwudziestu zakonnic, które z różnych powodów zdecydowały się porzucić życie klasztorne, a losy cztery z nich (Joanny, Izabeli, Agnieszki i Doroty) stały się kanwą przedstawienia. Na uznanie zasługuje niezwykła delikatność, z jaką na scenie potraktowano losy kobiet. Świadczy to o poczuciu odpowiedzialności i o oddaniu głosu wykluczonym bez ich oceniania.

Przejmująca historia została ujęta w minimalistyczną formę. Oszczędna scenografia zbudowana jest z czterech krzeseł, obok których ułożono habity i mikrofony, oraz stanowiska dla osobliwej organistki. Natalia Czekała nie ogranicza się do tworzenia na żywo niezwykle ciekawej muzyki (fortepian i śpiew), jest także stłumionym głosem sumienia każdej z sióstr. Autorki spektaklu potraktowały losy byłych zakonnic jako kanwę do stworzenia uniwersalnego przekazu - potrzeby zakonnic są typowo kobiece, ludzkie. W zgromadzeniach narzuca się rygorystyczny model życia, wpycha siostry w poczucie niedoskonałości, a że trudno bezwzględnie respektować zasady, często łamiące fundamentalne prawo do wolności, skutkuje to nieposłuszeństwem. Kostiumy zakonnic to wariacje na temat habitów - są dopasowane, nie brakuje im koronek, tiulów czy cekinów. Strój Joanny (Joanna Sokołowska) jest fantazją na temat obrazu "Jezu, ufam Tobie".

Oprócz świetnej Karoliny Kuklińskiej, którą zasłużenie nagrodzono za rolę Agnieszki (inaczej rozumie niesienie pomocy potrzebującym niż siostra przełożona), ujmująca była Małgorzata Mikołajczyk jako Dorota, doprowadzona w zakonie do depresji. Pozostałym aktorkom również trudno odmówić stworzenia przekonujących kreacji.

Manifest współczesnych dwudziestolatków

"Kochanie, zabiłam nasze koty" Doroty Masłowskiej to dyplom IV roku studentów wydziału aktorskiego o specjalności wokalno-aktorskiej Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie. Warto docenić sprawną reżyserię Rafała Dziwisza, prostymi pomysłami sugestywnie wprowadzał akcję w diametralnie różne przestrzenie poszczególnych felietonów - kina czy oceanu. Spektakl niestety rozczarowuje warstwą dźwiękową, zwłaszcza jeżeli oglądało się "Do DNA" w reżyserii Ewy Kaim, w którym Dawid Sulej Rudnicki również odpowiadał za muzykę. Być może ubogie instrumentarium (nieśmiertelny fortepian) sprawiło, że poszczególne kompozycje brzmiały bliźniaczo, a żadna z nich nie zapadła w pamięć. Utwory następowały po sobie z minimalną przerwą, co nie pozwoliło żadnemu wybrzmieć, choć można docenić szybkość narracji. Choreografia Katarzyny Anny Małachowskiej nie była zbyt skomplikowana - ograniczała ją niewielka przestrzeń oraz scenografia (Barbara Guzik) - lecz trzeba docenić dbałość o synchroniczność wykonania.

Przede wszystkim jednak, spektakl opowiada o niczym, co nie do końca wydaje się być jego wadą. Jest raczej dojmującą refleksją nad zagubieniem i egzystencjalną pustką młodych ludzi. Nieumiejętność dialogu, jego niska jakość, przekłada się na jałowość i powierzchowność relacji. Mnóstwo tu sojowego latte za osiem dolców, porad rodem z "Yogalife" (czy jesteś sexy joginką), nieżyciowych wykształceń czy żelu antybakteryjnego, czyli oklepanych wyobrażeń na temat młodego pokolenia. Przymus konsumpcjonizmu zaznaczają powtarzane reklamy: slapstickowa - sklepu z armaturą sanitarną ("krany na tip top"), w którym pracuje hungarysta; czy sieci sklepów spożywczych, do zakupów w których zachęca sielski klimat. Spektakl opowiada o negatywnych skutkach uzyskanej wolności, z którymi mierzą się młodzi. Tekst nuży, a że adaptacją jest wierna (tyle że powtarza pewne frazy, aby nadać mu większą rytmiczność), więc pewnie tylko dla fanów twórczości Masłowskiej będzie to atrakcja, dla pozostałych - spotkanie z doskonałymi wokalami młodych aktorów.

Opresja poprawności

"Dyktanda" w reżyserii Any Nowickiej z Teatru Barakah w Krakowie okazały się specyficzną propozycją, która gwarantuje świetną zabawę fanom twórczości Stanisława Lema. Dużo tu absurdalnego i czarnego humoru, kwestii stanowiących wyzwanie artykulacyjne dla aktorów, spośród których największą uwagę zyskuje Małgorzata Zawadzka. To opowieść o systemie, który jest przytłaczający zarówno dla widzów (dla ich bezpieczeństwa wszystkie rozmowy są nagrywane), jak i aktorów. Wielokrotnie powtarzana jest informacja o nowym rozporządzeniu ministra edukacji, zgodnie z którym problemy z ortografią zaprowadzą do obozów koncentracyjnych. Ostrzeżenie nie brzmi jak żart, wypowiadane jest w tonie groźnego serio, poprawność pisowni to niemal przejaw totalitaryzmu. Absurdalne teksty są uzupełniane precyzyjnie wykonywanymi układami choreograficznymi (Tomasz Foltyn). Aktorzy noszą szare kombinezony z różowymi, pofałdowanymi wstawkami (Kajetan von Kazanovsky). Ograniczenie ekspresji strojem jest kolejnym - po edukacji - przejawem opresji. Atrakcyjność formy ustępuje jednak językowi Lema, który pozostaje głównym walorem spektaklu, pod warunkiem, że widz uważnie podąża za opowiastką.

Potwierdź swoje przekonania

"Trololo - przesłania najjaśniejsze" (laureat Grand Prix OFF zeszłorocznego Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu) to refleksja nad mową nienawiści w Internecie. Pozorna anonimowość jego użytkowników sprzyja odwadze i rozładowaniu własnych frustracji kosztem innych. Jednakowo okrutni są ludzie o poglądach konserwatywnych i liberalnych. Małgorzata Wojciechowska i Maciej Zakrzewski posłużyli się tylko retoryką osób o poglądach konserwatywnych, które identyfikują się ze swastyką albo dumnie noszą orła na piersi, wołając "imigranci - stop", czy atakując homoseksualistów. W siedemdziesięciominutowym spektaklu jedynie refleksję nad mową nienawiści wobec otyłych trudno przypisać do którejś ze stron światopoglądowego konfliktu. Nie zobaczymy, że po drugiej stronie barykady też jest agresja. Przedstawienie jest raczej skierowane do osób o poglądach liberalnych, mogą utwierdzić się w przekonaniu, że nienawiść kierowana w ich kierunku jest niedopuszczalna. Nie prowokuje do refleksji nad cyberprzemocą wymierzaną przez ludzi o liberalnym światopoglądzie wobec osób o innych przekonaniach. Szkoda, bo pod względem zainscenizowania hejtów, broni się bardzo dobrze.

Rozczarowanie

Przedstawienie "Czekamy na sygnał" w reżyserii Żanetty Gruszczyńskiej-Ogonowskiej i Wojciecha Rogowskiego z Bałtyckiego Teatru Dramatycznego w Koszalinie, zrealizowane we współpracy ze Stowarzyszeniem Aktorzy Po Godzinach, dobitnie pokazuje, że doświadczenie aktorskie niekoniecznie jest tożsame z posiadaniem umiejętności reżyserskich i dramaturgicznych. Wykorzystanie klasycznych utworów muzyki punkowej (w nowych, niezbyt porywających aranżacjach Tymona Tymańskiego), które uzupełniono szczątkami dialogów (Tomasza Ogonowskiego) i banalnymi wizualizacjami (Łukasza SKYW Wasilewskiego), nie wystarczyło, aby stworzyć przekonujący portret pokolenia pięćdziesięciolatków. Obecność spektaklu na festiwalu wynikła zapewne z chęci włączenia perspektywy tej grupy wiekowej i potrzeby gatunkowego zróżnicowania programu. Proponuje on formułę muzyczną i faktycznie, warstwa wokalna jest jego najmocniejszą stroną. Widownia przyjęła go z dużym dystansem, serwując najskromniejsze oklaski spośród wszystkich, dziesięciu propozycji, a w trakcie - żadnej reakcji.

Lokalny patriotyzm w wersji słupskiej albo skutki wolności

Organizatorzy Sceny Wolności, ze względu na napiętą sytuację przed pokazem "Klątwy" Teatru Powszechnego w Warszawie (protesty, zawiadomienia do prokuratury, internetowa mowa nienawiści), musieli zmieniać tuż przed rozpoczęciem festiwalu jego regulamin i uwzględniać w nim tak obce teatrowi praktyki, jak niemożność wnoszenia do budynku "petard, fajerwerków, kul świecących i innych przedmiotów pirotechnicznych, pałek, kijów itp., mogących być narzędziami niebezpiecznej agresji", czy "kominiarek lub innych okryć ciała służących maskowaniu się w celu uniemożliwienia identyfikacji przez pracowników Teatru, służby porządkowe i informacyjne oraz policyjne, [] wnoszenia i posługiwania się substancjami palnymi, żrącymi, cuchnącymi, farbującymi, [...] używania wulgarnych słów i określeń oraz wywoływania zajść przy użyciu siły fizycznej" (sic!, punkt 2.7. Regulaminu obiektu Nowego Teatru w Słupsku).

Akcja protestacyjna nie powiodła się, ale doszło do aktu wandalizmu. W trakcie oklasków po "Kochanie, zabiłam nasze koty", granego na dużej scenie Nowego Teatru, na której następnego dnia miało odbyć się przedstawienie Frljicia, na widowni rozlano cuchnącą substancję. W najbliższym czasie w budynku nie będą mogły odbyć się zaplanowane wydarzenia (a teatr dzieli budynek z filharmonią), być może niezbędna będzie wymiana podłogi i krzeseł. Stracą widzowie i artyści.

Organizatorzy musieli zmienić miejsce prezentacji "Klątwy" i podjąć szereg działań zapewniających bezpieczeństwo widzom. Wokół Nowego Teatru panował chaos, publiczność nie wiedziała czy informacja o przeniesieniu przedstawienia nie jest aktem sabotażu, próbą dezinformacji. Pod budynkiem zapłonęło kilkanaście zniczy, a widzowie zostali odwiezieni autokarem do hali Gryfia. Autobusy zostały podstawione w bezpiecznej odległości od teatru, eskortowała je policja. Mimo, że była w nich straż miejska, do środka udało się wedrzeć mężczyźnie, który wręczał pasażerom obrazki z wizerunkami świętych oraz deklarował, że to, co obce, jest złe. Widzów, odgrodzonych barierkami od protestujących, wpuszczano w dziesięcioosobowych grupach bocznym wejściem do hali po dwukrotnej rewizji osobistej (trzeba było pozostawić na przykład napoje, parasole).

Przed rozpoczęciem spektaklu dyrektorzy teatrów (Dominik Nowak i Paweł Łysak) poinformowali publiczność, że wszyscy są nagrywani, a także udzielili krótkiej instrukcji na temat zachowania w sytuacji kryzysowej i lokalizacji wyjścia ewakuacyjnego. Jedna osoba została wyprowadzona przez ochronę. W trakcie pokazu pod sceną stali funkcjonariusze, a co kilka minut widownię sprawdzała ochrona. Te okoliczności sprawiły, że oglądający odczuwali dyskomfort. Porównanie do tajnych kompletów pewnie byłoby zbyt mocne, ale dwukrotne pokazanie "Klątwy" z pewnością trudno potraktować jako normalne festiwalowe wydarzenie. Tym bardziej dziwi mnie opinia jurora Piotra Wyszomirskiego, który w grupie "Teatr jest nasz" na Facebooku napisał: "Słupsku - szacun! Słupsk niesamowicie zachował się w stosunku do Klątwy. Po wandalizmie dnia poprzedniego w dniu premiery zachowanie i przebieg pokazu pokazały, że miasto ma klasę. Piękne, pokojowe wyrażenie przekonań w wykonaniu grupy protestujących przed halą, świetny odbiór spektaklu, owacje po zakończeniu i dobra dyskusja - to zdecydowanie nie wszędzie mogło się zdarzyć". Symptomatyczne, że za brak zakłócenia przebiegu oraz burd pod halą, czyli coś, co powinno być absolutną normą, słupszczanie otrzymali pochwały.

"Klątwa" została nagrodzona przez prawie wszystkich widzów oklaskami na stojąco, jednak w trakcie reagowano mniej entuzjastycznie, niż działo się to podczas spektaklu, który oglądałam w Warszawie. Być może niezbyt komfortowe warunki i wielkie gabaryty hali sprawiły, że sens kilku scen mógł nie trafić do wszystkich. Widzowie w ostatnich rzędach mogli się czuć zbyt oddaleni od aktorów, nie można było odczytać napisu na brzuchu Karoliny Adamczyk, a pogłos uniemożliwił zrozumienie niektórych słów. Mimo odmiennych warunków, udało się pokazać spektakl w jego oryginalnym kształcie - jedynie znudzony pies szybko i ochoczo pobiegł w kulisy. "Klątwa" - zwłaszcza w kontekście kolejnych tekstów kultury o podobnych kwestiach: filmu "Kler" Wojciecha Smarzowskiego, czy książki "Dzieci księży. Nasza wspólna tajemnica" Marty Abramowicz - jest ważnym, wręcz zwrotnym punktem w dyskusji na temat nadużyć Kościoła katolickiego w Polsce, który do tej pory był tabu. Spotkanie z artystami cieszyło się dużym zainteresowaniem, co potwierdza potrzebę poruszania kwestii ingerencji Kościoła w życie polityczne, moralne, obyczajowe czy artystyczne.

Okoliczności prezentacji Teatru Powszechnego pokazały niezwykłą sprawność organizacyjną pracowników słupskiego teatru. Zapraszając "Klątwę", wykazali się również determinacją, bo na taki akt odwagi w Polsce zdobył się jedynie Teatr Rozrywki w Chorzowie i Festiwal Dialog we Wrocławiu. Oparli się najskuteczniejszej - ekonomicznej - formie cenzury.

Program festiwalu został zbudowany wokół kwestii różnorodnie rozumianej wolności: jednostki, cielesnej, pokolenia, systemowej, internetowej, grupy społecznej bądź zawodowej, kobiecej bądź męskiej, seksualnej bądź aseksualnej. Wolność w zaproponowanych spektaklach to projekt zrealizowany bądź wciąż czekający na wcielenie w życie, a także źródło rozczarowań. Trudno więc programowi zarzucić ograniczenie, zwłaszcza, że zadbano o różnorodność pod względem konwencji i form oraz skonfrontowanie z teatrami z kilku miast (Koszalin, Kielce, Kraków, Opole i Warszawa). Pomysł spotkał się z dużym zainteresowaniem słupszczan i gości, którzy zapewnili wysoką frekwencję. Szkoda byłoby, aby energia organizatorów została zaprzepaszczona, a Słupsk pozbawiony kolejnego święta teatru, jakim w przyszłym roku mógłby być festiwal związany z trzydziestoleciem transformacji ustrojowej w Polsce. To temat na refleksję nad efektami zdobytej wolności. Słupsk ma szansę być ważnym, opiniotwórczym miejscem na teatralnej mapie Polski - za co już teraz trzymam kciuki!



Wiktoria Formella
www-e-teatr.pl
6 października 2018