Samotność ofiary

„Historia przemocy" z gnieźnieńskiego Teatru im. Aleksandra Fredry nie jest opowieścią o tym, jak dochodzi do przemocy. Spektakl w reżyserii Eweliny Marciniak oparty na książce Édouarda Louisa o tym samym tytule pokazuje raczej, co dzieje się z ofiarą dalej. I że jej dramat trwa.

Samotny człowiek stoi po kostki w wodzie. Zgarbiony, skulony, zamknięty w sobie. Milczący, ale wszystko w nim krzyczy. To Edouard, niezwykle sugestywnie grany przez Piotra Nerlewskiego bohater „Historii przemocy". Wszystko w nim mówi, że jest ofiarą. Że doznał krzywdy. Że cierpienie i irracjonalne poczucie winy zżera go od środka.

Przedstawienie w reżyserii Eweliny Marciniak nie jest jednak odtworzeniem wydarzeń w czasie rzeczywistym, opowieścią o tym, jak to się stało, że główny bohater został zgwałcony. Reżyserka zaproponowała raczej, żeby sam poszkodowany o tym opowiedział, odtworzył fakty przed innymi postaciami (i przed widzami). Marciniak interesuje bowiem nie tylko, jak do tytułowej przemocy doszło, ale także – a może przede wszystkim – co działo się dalej z ofiarą i jak reagowało otoczenie. Dlatego wydarzenia w spektaklu zdają się biec dwutorowo, w dwóch czasoprzestrzeniach: przed i po gwałcie.

Edouard musi swoją sytuację przepracować, szuka pomocy, zrozumienia i współczucia. Przedstawia swoją historię siostrze, przyjaciołom, wreszcie policji i lekarzowi. Historia wędruje więc od człowieka do człowieka, języki przenoszą ją, komentują, zawłaszczają, aż wreszcie przestaje być historią samego Edouarda. Każdy przecież ma coś do powiedzenia, próbuje skomentować sytuację bohatera. I nagle wszyscy zachowują się tak, jakby ukończyli kursy pt. „Co zrobić, gdy ktoś próbuje mnie zgwałcić?". Zamiast współczucia serwują bohaterowi pogardę i krytykę. A ich zainteresowanie rzeczywistym stanem Edouarda jest tak płytkie jak woda w pokrywającym scenę basenie. Co więcej, Eduard jest gejem, więc według niektórych sam się prosił. „Każdy ma to, na co zasługuje" – twierdzi szwagier bohatera. Jakby orientacja seksualna Edouarda szczególnie predestynowała go do bycia ofiarą. Takie podejście otoczenia do bohatera jest nie mniej okrutne niż gwałt, którego doświadczył.

Bo w gruncie rzeczy niemal wszystkie zachowania bohaterów wobec zgwałconego mężczyzny są w jakimś stopniu przemocowe. Właściwie można by zastanawiać się, kto robi mu większą krzywdę: gwałciciel czy ci, którzy nie udzielają mu oczekiwanego wsparcia. Siostra, która powierzoną w tajemnicy opowieść brata wykorzystuje, by zwrócić uwagę męża? Przyjaciele, którzy – choć spędzają z nim Wigilię – później nagle znikają z horyzontu? A może lekarz, który zapamiętale gra w pasjansa, zamiast udzielić pomocy poszkodowanemu? Policjanci, którzy zeznania ofiary są w stanie przekręcić tak, by zrobić z niej kryminalistę?

Przemocowa wydaje się także relacja reżyserki z aktorami, bowiem Ewelina Marciniaka każe im przez cały spektakl brodzić po kostki w wodzie, tarzać się w niej, a nawet spuszcza na nich strugi ulewnego deszczu. Tego typu zabiegi i trudne dla – skądinąd naprawdę świetnych –aktorów warunki pracy nie są jednak w przypadku Marciniak nowością, a w „Historii przemocy" podkreślają przemocowy charakter relacji między bohaterami. Do wody można przecież kogoś wepchnąć, można kogoś ochlapać, można zamoczyć eleganckie ubranie, by nieprzyjemnie przykleiło się do ciała... Ta woda nie przynosi więc symbolicznego oczyszczenia.

Spektakl Eweliny Marciniak, chwilami nawet zabawny mimo powagi tematu, jest w gruncie rzeczy bardzo pesymistyczny. Na koniec Edouard zostaje sam. Nikogo przy nim nie ma i raczej nie będzie. I jeśli kiedykolwiek się podniesie, to tylko o własnych siłach. Ta przejmująca samotność trwa. A towarzyszy jej tylko równie samotny i melancholijny dźwięk saksofonu.

Spektakl prezentowany w Teatrze Powszechnym w Łodzi w ramach XXVI Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych.



Joanna Królikowska
Dziennik Teatralny Łódź
21 lutego 2020