Sarenki tu i tam

Za każdym razem ciekawym doświadczeniem jest to, kiedy autor dramatu sam go wyreżyseruje. Teoretycznie można uznać, że będzie to właściwie realizacja idealna lub – bliska ideału. W takim przypadku jest to widowisko najbardziej zgodne z tym, co widział na scenie autor, pisząc daną sztukę. Z taką wizją mamy do czynienia w krakowskim Teatrze Ludowym w spektaklu „Sarenki", wyreżyserowanym przez ich autora Tomáša Svobodę.

Kiedy wchodzimy na widownię, od razu zwraca uwagę wielobarwne tło horyzontu. Na scenie jest już kilka postaci: przy stole siedzi elegancko ubrana kobieta, a naprzeciwko niej mężczyzna. Coś piją, przekładają teczki, widać jakieś papiery. Co jakiś czas przez scenę (niemal do końca spektaklu) będzie przechodził zagubiony mężczyzna w pidżamie i opasce na oczy. Po chwili zza kulis wyłania się dyrygent. Kłania się, a później z głośników słychać orkiestrę, którą zaczyna dyrygować.

Na fabułę składają się historie czterech mężczyzn. Tyleż prawdopodobne, co surrealistyczne. Oś spektaklu tworzą opowieści bohaterów, którzy nie mają w życiu lekko, a wręcz można ich nazwać życiowymi nieudacznikami. Dyrygent Piotr stracił w wypadku powieki, mykolog Patryk ma gigantyzm, Karol problemy seksualne, a Alek jest bezrobotnym wynalazcą. Całości dopełnia muzyka z offu – utwory dobrane są do klimatu danej sceny i są wielojęzyczne. Usłyszymy piosenki zarówno po polsku, jak i czesku czy francusku. Warto zaznaczyć, że zarówno za stronę muzyczną, jak i za scenografię odpowiadał reżyser.

Niezwykłe (i chyba największe) wrażenie robi tutaj scenografia, która jest rozbudowana i bardzo mocno organizuje świat bohaterów. Na jednej scenie znajdują elementy, które konstruują zarówno salę koncertową, biuro Urzędu Skarbowego, mieszkanie Sowińskiej czy Patryka. Mamy stół, krzesła, kredens kuchenny ze zlewem, a przy okazji na podłodze porozkładane są na gazetach suszone grzyby. Ściany obite są kolorowym, wzorzystym materiałem. Kontury kształtów są fluorescencyjne i po przygaszeniu światła tworzą niesamowity klimat.

Poza tym mamy tu do czynienia z ciekawą koncepcją kostiumów: każda z postaci ma na sobie jakiś dodatek, wykonany z dokładnie takiego samego materiału, jaki widzimy na ścianach. Będzie to m.in. muszka, bluzka, opaska na oczy czy też... kalosze. Sugeruje to, że bohaterowie od początku do końca zanurzeni są w surrealistycznym świecie, choć nie są tego świadomi. Tytułowe Sarenki muszą obserwować ich od dłuższego czasu – mniej lub bardziej dyskretnie, jak choćby jedna z nich, która siedzi na krześle pod horyzontem, w szlafroku koloru ścian.

„Sarenki" to taki spektakl, który zniewala widza. Gdyby nie to, że przed sobą mamy rząd kolejnych krzeseł, pewnie można byłoby się tarzać ze śmiechu. Opowieści bohaterów są niewiarygodnie śmieszne w swoim absurdzie. Są jednak takie momenty, kiedy sceny nieco się dłużą. Choćby początek, w którym wysłuchujemy całego utworu, żeby obserwować kunszt dyrygenta Piotra. To samo dzieje się w scenie cielesnej miłości Karola z Lodzią, a żeby było bardziej dosłownie: w tle mamy piosenkę po francusku.

Można odnieść wrażenie, że u Svobody wszystko jest „totalnie" dopowiedziane. Nawet, kiedy mykolog Patryk jedzie autostradą, to na scenę wjeżdża pół Fiata 126P. Postaci posługują się prawdziwymi naczyniami, jadą samochodem. To wszystko nie jest złe, ale zostawia niewielki margines dla wyobraźni widza. Z drugiej strony – świat sceniczny wydaje się być przedstawiony bardzo realistycznie, aż tu nagle wchodzą sarenki. Co prawda pukają do drzwi po zjedzeniu przez bohaterów zupy grzybowej u Patryka, więc można je uznać za halucynacje, ale życzenia wypowiadane przez mężczyzn mają skutek natychmiastowy.

Jeśli ktoś lubi dobre, nieco przaśne albo po prostu czeskie komedie – na pewno nie będzie zawiedziony. Na tym spektaklu bawić się można świetnie od początku do końca. Ponadto oprócz doskonałej oprawy spektaklu mamy tu również aktorstwo wysokiej próby. Niezależnie od tego, czy chodzi o czwórkę bohaterów czy też tytułowe sarenki (bezwzględne w swym „Jedna sarna – jedno życzenie. Po prostu"). Trzeba zaznaczyć, że lekkość wykonania współgra z tempem spektaklu i jego końcową wymową. Svoboda buduje tutaj historię pozytywną, ponieważ właściwie każdy z bohaterów zostaje na koniec (jakkolwiek) obdarowany szczęściem. Nawet piosenka, którą słyszymy w finale spektaklu jest nośnikiem niemal nieskrępowanej miłości i radości.

Na koniec pozwolę sobie jeszcze na dygresję. Niedawno widziałam realizację tego tekstu w wykonaniu stosunkowo młodego, ale prężnie i profesjonalnie działającego w Krakowie Teatru Bakałarz. „Sarenki" w reż. Pawła Budzińskiego były zupełnie inne niż te Svobody. Polecam każdemu zobaczyć obydwie realizacje. Budziński postawił na sceniczną ascezę i zaufał wyobraźni widza. Na scenie z rekwizytów mamy tylko trzy czerwone kanapy. Reszta powstaje w umyśle widza, na podstawie opowieści bohaterów. Aktorzy gestami sugerują tylko pewne rzeczy (np. jazdę samochodem). Poza tym spektakl jest niesamowicie śmieszny, ale humor nie jest aż tak rubaszny, a bardziej jednak czarny. Mamy tu też tylko trzy historie, a z dialogów wyciągnięta jest swego rodzaju esencja. Dzięki temu spektakl w wykonaniu Bakałarza jest nie tylko krótszy, ale przede wszystkim następuje tu większa kondensacja treści. Całość prowadzi tu jednak do puenty niepozytywnej. W życiowym rozgardiaszu bohaterów nagła obecność Sarenek (i spełnienie przez każdą z nich jednego życzenia) ma być nagrodą, ale ma też uczyć odpowiedzialności za swoje słowa.

Nie pokuszę się o ocenę, która z opisanych realizacji scenicznych „Sarenek" jest lepsza. Każda jest inna i każda na swój sposób zachwycająca i genialna. Na obydwu bawiłam się równie dobrze. W obydwu spektaklach można znaleźć także mądrą refleksję dla siebie. Mimo, że bliższy jest mi teatr minimalistyczny, o raczej oszczędnych środkach scenograficznych, to Svoboda zachwycił mnie scenicznym rozmachem, dopracowanym w detalach.

Na którekolwiek „Sarenki" pójdziecie – na pewno nie będziecie zawiedzeni!

 



Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Kraków
28 stycznia 2019
Spektakle
Sarenki
Portrety
Tomáš Svoboda