Sauternes & Bingen

Przed teatrem dogasają ostatnie papierosy, w pobliskiej Kofeinie co niektórzy dopijają chłodzące napoje; gorąc absolutny - wachlarze. Zadziwiająca to ze wszech miar rzecz, gdy premierowa publiczność w czerwcowy, letni wieczór sprawia, że gmach teatru pęka w szwach. Widać, że spektakl był mocno oczekiwany. Przyciszone rozmowy, śmiechy. Na widowni pan z dziarami awanturuje się o miejsce z jegomościem, który nieopatrznie zajął jego fotel. Ostatni spóźnialscy zajmują miejsca - jedziemy. Całkiem jak na rzeczywistej stacji. Niesamowite.

Efemerydy wspomnień ze świata, którego już nie ma, a którego przyczółki w postaci odległego pogłosu zagościły na scenicznych deskach teatru dramatycznego w Opolu, przywołał Mikołaj Grabowski w swojej adaptacji wybitnego poematu "Dwanaście stacji" Tomasza Różyckiego. Inscenizacja o wszystkim i o niczym, jako i my sami - łatwopalni, tak i dialog na linii reżyser Grabowski - poeta Różycki, opiera się na sublimacie uniwersaliów językowych, gdzie gąszcz fonemów oraz morfemów w zależności od kontekstu, czasów, kultur, nieuchronnie prowadzi do konkluzji wprost z poematu: "To tutaj, tu będziemy teraz mieszkać, dalej nie jedziemy". 

Na scenie rozgrywa się nostalgiczna podróż po codzienności Kresowian przesiedlonych na opolskie ziemie, a jej kanwą jest chęć powrotu w ojczyste strony. Jak się okazuje, podróż niemożliwa w sensie innym, niż duchowy. Codzienne wszystko i nic okrzepło przez lata w posadach. Co kiedyś zdawało się możliwą wyprawą po złote runo, teraz staje się pociągiem widmo, bestiariuszem sennych marzeń, ale i koszmarów. Oto chór starych kobiet i mężczyzn rodem z kresowej parafii Glinian, zapatrzony we wczoraj, a będący w Opolu "tylko na chwilę", dożywa swoich dni wśród sprzętów domowych niemieckich jeszcze właścicieli. Oto chór młodych, którzy będąc już stąd, urodzeni jeszcze w peerelowskiej rzeczywistości, ale w dorosłość wkraczający w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, gdy działa się Jesień Ludów, chętniej spoglądają w kierunku Europy Zachodniej. Zupełny kontrast postrzegania rzeczywistości przez te dwie grupy jest motorem napędowym scenicznego dziania się. 

Postać Wnuka, rozpisana przez reżysera na cztery osoby (w tych rolach: Łukasz Schmidt, Adam Ciołek, Maciej Namysło, Kornelia Angowska) otrzymuje misję zorganizowania podróży do kresowej parafii Glinian, skąd wywodzi się cała rodzina. Zbiórka funduszy na rzeczoną wyprawę po ciotkach, wujkach, kuzynostwie jest podstawą do poznania rodzinnych historii jakich wiele na śląsku opolskim. Reżyser, idąc za tekstem poematu, oblewa rodzinne bolączki, swady, spory ale i radosne chwile, sosem groteski, uśmiechu. Nie ma w tym żadnej agresji. Jest sublimat czułości, zgody, zrozumienia. 

Spektakl wypełniają przezabawne etiudy w wykonaniu Wnuka, dla podkreślenia ich wagi - tetraploidalnego. Nie bez kozery, powie ten, kto miał przyjemność podróżować pekaesem marki PRL - tak zwanym ogórkiem, gdy z duszą na ramieniu człowiek powierzał całe swoje jestestwo nie zawsze przytomnemu kierowcy, a podróż miała znamiona wojennej wyprawy czołgiem przez pola. Pojęcie drogi stawało się wówczas umowne. Drogi zasiedlały na on czas, jak to określił nad wyraz stosownie Różycki, rozliczne, podeszczowe, wodnisto - błotne kurwamacie. Można je było pokonać niechcący w bród, można je było przyjąć na klatę w formie kąpieli, gdy w ich kipiel wpadał samochód. Niezależnie od metody kontaktu, na usta cisnęły się wówczas jedynie słuszne i stosowne słowa. Zaś na ukojenie wszelkich trosk i żalów były ekstrakty o szerokim spektrum działania, nierzadko rodzące syndrom dnia kolejnego. To one miały moc zarówno gaszenia, jak i rozpalania rodzinnych sporów. Istna partia szachów, jak na scenie, gdzie bitwa toczy się na skrzętnie poukrywane po kątach butelki z towarem deficytowym. Wszystko to w wymownej ciszy - naród rozumiał się bez zbędnych słów, a honor nie pozwalał być mniej gościnnym od sąsiada. W tych scenach Schmidt, Ciołek, Namysło, Angowska - z polotem jakich mało.

Jest też w spektaklu wyśmienita scena filmowa (brawa za klimat i scenografię rodem z pracowni alchemika), w której pan Antonów (w tej roli wspaniały Zdzisław Łęcki) objaśnia Wnukowi moc winka porzeczkowego: "Z początku smakuje ono niby cienki soczek lub jakby kompot, dziś już zapomniany napój zwykły na domowe lato, dlatego człowiek pije je do woli, nie spodziewając się ukrytych darów i talentów, które się ujawniają po czwartej szklaneczce". Pan Antonów zdaje się być czarodziejem od spraw i rzeczy niemożliwych. Na poczekaniu wytacza odłamaną nóżkę od wiekowego, stojącego zegara, który cudem uniknął pożogi krasnoarmiejców (to jeden z wątków poematu poświęcony zegarowi).

Zarówno spektakl jak i sam poemat to podróż przez smaki dzieciństwa. Chór starych mężczyzn (Zdzisław Łęcki, Jacek Dzisiewicz, Waldemar Kotas, Michał Świtała, Andrzej Czernik) dosadnie demonstruje publiczności technologicznie przetworzoną żywność, którą współczesność polska zachłysnęła się w dobie transformacji. Jest gumowa pizza, hot dog i hamburger, które nie mają najmniejszych szans w zestawieniu z domowym jedzeniem. Scena lepienia pierogów przez Babcię (Ewa Wyszomirska) zawiera w sobie całe piękno duszy starej kobiety, która w wykarmienie całej rodziny pierogami wkłada nie lada wysiłek. Sam Wnuk wspomina: jedyna Babcia żyjąca dla Wnuka, ostatnia, co tak pierogi lepiła. A jest i przy tym cały ten klimat bogoojczyźniany płynący na falach Radia Maryja wraz z papieżem Polakiem goszczącym na kuchennej ścianie. Zaś "Proroctwa dla Polski i świata" czytane przez Babcię, w których: "Jedynie Polska byłaby ostoją spokoju i ziemią bezpieczną, w nagrodę za przeszłe cierpienia i za swą wiarę []", nie czynią nijakiego negatywnego grymasu. To swojskość z całym dobrem inwentarza. Liczą się pierogi i rogata dusza. 

Spektakl "Dwanaście stacji" w reżyserii Mikołaja Grabowskiego będący adaptacją poematu Tomasza Różyckiego niesie przesłanie o czasie zwykłego, świadomego bycia tu i teraz. Dokąd się tak śpieszymy? Lepiej przysiąść z lekturą nad grządką marchewek przy altanie i popatrzeć jak rośnie kapusta. Donikąd prowadzą współczesne polityczne spory, donikąd pęd za pieniądzem wydanym w biegu na, mówiąc po prawdzie, duperele współczesności. Przysiąść przy szklaneczce dobrego wina domowej roboty, przypomnieć sobie smaki babcinej kuchni, otworzyć album z rodzinnymi zdjęciami - czego chcieć więcej na drodze do raju?



Mateusz Rossa
Tektura Opolska
18 lipca 2012
Spektakle
Dwanaście stacji