Selektywny powrót do korzeni

To piękny pomysł, że telewizja publiczna w tygodniu przed Wielką Nocą wraca do korzeni polskiego teatru i transmituje premierę nowej inscenizacji "Historyi o Chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskiem" Mikołaja z Wilkowiecka. To kiepski pomysł, żeby przy okazji zapomnieć, że prawdziwy renesans zainteresowania dramatem pasyjnym miał miejsce za czasów PRL, a jego sprawcą był nie kto inny, tylko Kazimierz Dejmek.

Dodajmy od razu, że transmisja miała zasięg ograniczony do odbiorców TVP Kultura, niszy przeznaczonej dla kulturomaniaków, a więc, że przeprowadzono ją bez wiary, iż widowisko oparte na jednym z najwybitniejszych tekstów staropolskich byłoby w stanie zainteresować ludzi spoza branży i okolic. Może i ten brak wiary miał swoje uzasadnienie, bo jednak ta nowa wersja "Historyi" w wykonaniu Teatru Wierszalin pod kierunkiem Piotra Tomaszuka artystycznie nie dorównuje staropolskim kompozycjom Kazimierza Dejmka, który przywrócił ten zapomniany tekst do teatralnego życia. Zapowiadając wydarzenie w głównym wydaniu Wiadomości nie wspomniano jednak nazwiska Dejmka ani Schillera, napomykając tylko, że "Historyją" interesowali się wcześniej wybitni twórcy.

Dopiero w rozmowie przed kamerami po premierze (w TVP Kultura), red. Drewniak zauważył mimochodem, że lewicowi artyści tacy jak Schiller i Dejmek wystawiali "Historyję", ale tematu nie rozwijał. Nie mogę się powstrzymać, żeby nie zacytować wypowiedzi Kazimierza Dejmka, który wiele razy w swoim życiu doświadczał ostracyzmu i goryczy zapomnienia, podobnie jak i dzisiaj. W rozmowie ze mną, dla "Życia Codziennego", tak to komentował: "To są właśnie te pralechickie głupoty. Ja nie jestem mile widziany w rozmaitych salonach polityczno-artystycznych, udaje się więc, że mnie nie było i że mnie nie ma. W Polsce, nie od dzisiaj zresztą, wszystko zaczynamy ciągle od początku".

Tymczasem to właśnie tym lewicowym reżyserom polski dramat pasyjny i w ogóle staropolski zawdzięcza, że doczekał się prawdziwej rehabilitacji teatralnej. Nieocenione w tej mierze zasługi miał Leon Schiller, wielokrotnie odnajdując w tekstach staropolskich prawdziwe skarby rodzimej liryki, pracując nad nimi także w latach okupacji. Do teatralnej legendy przeszła jego inscenizacja "Pastorałki" w podwarszawskim Henrykowie, w zakładzie dla moralnie podupadłych kobiet, prowadzonym przez Siostry Samarytanki.

Zakorzeniły się znaleziska Schillera w polskiej tradycji na tyle silnie, że na ich podstawie już w roku 1956, na samym początku dziejów polskiej telewizji pokazano telewizyjne widowisko na nich oparte w reżyserii Ewy Bonackiej. Co więcej, rok później spektakl ten powtórzono - a był to jeszcze heroiczny okres teatru telewizyjnego, granego na żywo. Po wielu latach (2006) Laco Adamik wrócił do "Pastorałki" Schillera i zrekonstruował ją w swoim widowisku telewizyjnym. Widać więc jasno, że nie było tutaj zerwania ciągłości, przeciwnie, kultywowano tradycję w latach Polski Ludowej, a potem aż do naszych dni.

Kiedy zabrakło już Schillera, jego drogę podjął Kazimierz Dejmek. Podjął polemicznie, inaczej, ale z wielką energią i konsekwentnie. Od pierwszego spektaklu staropolskiego "Żywota Józefa" Mikołaja Reja (1958) rozpoczęła się jego wielka przygoda ze staropolszczyzną. Dał Dejmek kilka innych oryginalnych adaptacji, wedle których zrealizowano w całej Polsce dobrze ponad 20 przedstawień teatralnych i telewizyjnych - warto zauważyć, że adaptacja Dejmka posłużyła za podstawę widowiska, które w Teatrze Telewizji przygotował Piotr Tomaszuk (2005). Można więc powiedzieć, że Dejmek odbudował kanon staropolszczyzny w teatrze polskim.

Dlaczego po wielu spektaklach dowodzących związków artysty ze współczesnością, zrealizowanych przede wszystkim w Teatrze Nowym w Łodzi, zwrócił się Dejmek ku tradycji, ku źródłom ludowym i religijnym? Musiała w tym być potrzeba wyższego rzędu, potrzeba zakotwiczenia, związku z głębokimi korzeniami polskiej kultury. Z takiej potrzeby wydobył z zapomnienia "Historyję o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim" Mikołaja z Wilkowiecka, najpierw wystawiając ją w Łodzi, a rok później w Warszawie, w Teatrze Narodowym z Bogdanem Baerem w roli tytułowej (1961, 1962). To misterium, przetykane brawurowymi intermediami, oddawało ducha polskiego teatru staropolskiego. Dejmek podjął więc drogę Leona Schillera, inaczej jednak niż swój wielki poprzednik traktując materię: nie aktualizował tekstów, przeciwnie, eksponował ich pradawność, a nawet niezamierzoną śmieszność: podkreślała to metoda wygłaszania didaskaliów, owocująca niezwykłym uczuciem wcielania się w sytuację niegdysiejszych wykonawców widowiska, a jednocześnie poczuciem historycznego dystansu do tego prawzoru teatru i rezerwuaru wartości, do których nie przypadkiem się przecież reżyser zwracał. Te same akcenty doszły wcześniej do głosu w inscenizacji "Żywota Józefa", ale już nowe w ascetycznej wersji jego teatru staropolskiego, zwłaszcza w widowisku "Dialogus de Passione".

Po warszawskiej premierze "Historyi" pisał oczarowany dziełem Jan Kort: "Bardzo chciałbym, żeby od tej "Historyi" zaczęło się chwalebne zmartwychwstanie Teatru Narodowego". Rozmarzył się nawet krytyk i nadał Dejmkowi miano nowego Kazimierza Odnowiciela teatru.

Przetrząsając i ożywiając najdawniejsze zasoby rodzimej dramaturgii, stworzył Kazimierz Dejmek pomost między światem przeszłości i współczesności. Nigdy bowiem nie były to archeologiczne rekonstrukcje, ale przedstawienia zakotwiczone w naszym czasie, choć zarazem dające poczucie więzi z dawnymi laty. Najtrafniej ujął to Julian Lewański, który pisał, iż Dejmek "uświadamiał bliskość kulturową, wspólnotę, nieprzerwaną ciągłość myśli i uczuć". Ostatnim tego dowodem była premiera "Dialogus de Passione" na deskach Narodowego - Dejmek w ten sposób wracał na afisz swojego teatru (1998). Powstało monumentalne widowisko, pełne wyciszonego patosu i namysłu, w którym raz jeszcze sprawdziła się niezwykła formuła tej pasji.

Już po transformacji ustrojowej po "Historyję" Mikołaja z Wielkowiecka sięgnął reżyser wówczas młodego pokolenia, Piotr Cieplak.

Uroda spektakli Dejmka polegała na stylizacji, graniczącej niekiedy z delikatnym pastiszem, ale zachowującym walory oryginału. Dekoracja, kostium, opracowanie muzyczne - wszystko to podkreślało dawność, zabytkowy charakter dzieła. Inną zupełnie drogą poszedł młody reżyser, Piotr Cieplak, budujący własną wizję teatru. Dla Cieplaka tekst Mikołaja z Wilkowiecka nie był szacownym zabytkiem, ale, przeciwnie, tak samo współczesną wypowiedzią, jak "Kabaret Kici-Koci" Mirona Białoszewskiego. Można się z takim sposobem czytania staropolszczyzny nie zgadzać, można tęsknić za kolorowymi spektaklami Dejmka, ale trzeba docenić udaną próbę naturalnego wpisywania we współczesność, wydawałoby się, niemal "archeologicznej" tradycji. Warto zauważyć (o czym także podczas sławnej transmisji nowej "Historyi" Tomaszuka zapomniano), że ta nowa wersja Cieplaka z energetyczną, mocno brzmiącą muzyką Kormoranów została zarejestrowana przez Teatr Telewizji.

Na marginesie, pośrednią drogą, to jest między formułą Dejmka, a współczesnym czytaniem dawności przez Cieplaka, poszedł wtedy Adam Hanuszkiewicz we wznowionej na deskach Teatru Nowego "Pastorałce". To pełne urody przedstawienie przybrało być może nadmiernie sakralne cechy w finale, ale warte było grzechu obejrzenia, zwłaszcza, że błyszczała w nim w roli Marii, wówczas aktorka młodego pokolenia, Edyta Jungowska.

Jak widać, Piotr Tomaszuk i "Wierszalin" nie pojawił się na spalonej lub wyjałowionej ziemi, ale dobrze przygotowanej, wręcz tchnącej dokonaniami poprzedników. Szkoda, że następcy cierpią na amnezję. Tym bardziej to dziwne, że przecież, jak wspomniałem, sam Tomaszuk korzystał z adaptacji Dejmka przy swoim "Żywocie Józefa".

Na koniec słowo o bezpośredniej transmisji przedstawienia, zapowiedzianej w tym samym wydaniu Wiadomości. Zabrzmiało to tak, jakby taka transmisja była absolutną nowością. A przecież transmisje z teatrów wprowadził już Adam Hanuszkiewicz, to była specjalność pierwszego okresu teatru telewizji, który w posiłkował się spektaklami zrealizowanymi w teatrze żywego planu, aby dopiero z czasem nabrać własnego charakteru. Co więcej, transmisje wtedy i dzisiaj wynikały raczej z biedy niż bogactwa - telewizja zawsze miała za mało pieniędzy na kulturę i transmisje gotowych przedstawień, zrobionych poza telewizją, kosztowały mniej, a więc z punktu widzenia finansowego stanowiły sposób na wybrniecie z kłopotów. Wprawdzie nie przypominam sobie, żeby transmitowano premiery, ale to jedyne znamię nowości.



Tomasz Miłkowski
Dziennik Trybuna
26 marca 2016
Portrety
Kazimierz Dejmek