Serce smoliste

Dea Loher to nazwisko dobrze znane polskim scenom. Po jej dramaty sięgali artyści tej miary co Krystian Lupa, czy Paweł Miśkiewicz ("Całopalenie", "Niewina", "Przypadek Klary"), ale także najmłodsi twórcy, Joanna Fertacz (świetny "Sinobrody" w teatrze olsztyńskim) czy Monika Dobrowlańska (znakomici "Złodzieje" w Teatrze Polskim w Poznaniu). Tym razem dramat Dei Loher wspaniale przetłumaczony przez Grażynę Kanię wyreżyserowała jedna z najlepszych autorek psychologicznych w polskim teatrze - Iwona Kempa.

Popularność Loher w polskim teatrze łatwo jest wytłumaczyć. Niemiecka pisarka wypełnia dramaturgiczną lukę pomiędzy tym, co można by uznawać za sztampę w portretowaniu bohaterów i nieustannym szukaniu ciągów przyczynowo-skutkowych, a tym, co wchodzi w dialog z tradycją teatralną, niejako sprzeniewierzając się jej. Bohaterowie Loher są w wiecznym konflikcie: z sobą, ze światem oraz z językiem. A ów konflikt to przecież w zasadzie temat przewodni poszukiwań Iwony Kempy, bardzo przeze mnie cenionej artystki, która jak nikt inny we współczesnym teatrze ma ucho do kameralistyki teatralnej, do wsłuchania się w dialog, kontrapunkt, znaczenie pauzy. Tematy wybiera trudne, nieoczywiste, podobnie zresztą jak autorów, od Turriniego po Bergmana, do tego grona dołączyła właśnie Loher.

Chyba rozumiem, dlaczego reżyserka wybrała właśnie ten tekst. Loher wychodzi od konwencji opowiadania o utracie, żeby tę samą konwencję podważyć. Opowiada o sentymentach, bez sentymentalizmu; o tragedii, bez histerii. Temat dla Iwony Kempy.

Co naprawdę wydarzyło się nad tytułowym czarnym jeziorem? Nie bardzo wiadomo. Znana jest tylko pointa. Byli sobie Romeo i Julia, Jaś i Małgosia - ale już ich nie ma. Para zakochanych w sobie nastolatków popełniła samobójstwo. Mijają miesiące i lata, ale świat rodziców zmarłych ulega na trwałe roztrojeniu. Ten świat się rozpada. Nie ma już tego świata. Czy krzyczą? Nie, raczej nie. Czy milczą? Bardzo często. Najczęściej tkwią w stuporze. Na co liczą spotykając się po czterech latach? Przecież nie na oczyszczenie, ani na dowiedzenie się czegokolwiek, bo tutaj nic się już nie wyjaśni. Spotykają się, żeby pamiętać. Nie po to, by zapomnieć.

W ascetycznym, mądrym spektaklu Kempy nie ma winnych, nie ma katów i ofiar. Są ludzie w potrzasku. Jeszcze razem, ale od dawna osobno. Oglądając tych bohaterów przypomniałem sobie zdarzenie sprzed kilku lat. W sylwestrową noc młoda dziewczyna dwa piętra niżej, przypadkowo się zaczadziła. Dobre, zgodne małżeństwo, odpowiedzialni, kochani rodzice, tylko piecyk nie zadziałał. Jeszcze jakiś czas było między nami "dzień dobry", lub "do widzenia", jakiś wymuszony uśmiech. Nie wytrzymali. Rozstali się po roku. Ja to rozumiem. Istnieje ból, którego nie da się załagodzić. I właśnie o tym jest "Nad Czarnym Jeziorem" - o bólu dla którego nie ma słów.

Kempa, która w tym samym Teatrze Ateneum tak doskonale poprowadziła aktorów w "Ojcu" Zellera, również i tym razem odnosi na tym polu zwycięstwo. Z jednej strony gospodarze: Cleo i Eddie - Agata Kulesza i Sławomir Maciejewski, starsi, spokojniejsi, bardziej zrównoważeni, ale czas pokaże, że to tylko gra pozorów; z drugiej Else i Johnny grani przez Magdalenę Schejbal i Wojciecha Brzezińskiego, sztywni, znerwicowani, namiętni, ale być może to właśnie do nich będzie należała najważniejsza próba, spekulacja win, tych wmówionych i tych rzeczywistych. Bo życie trwa.

Świetnie dysponowani aktorzy "Ateneum" dozują napięcie. W ich ujęciu "Nad Czarnym Jeziorem" staje się równolegle sztuką o zakłamaniu, nakładaniu i zrzucaniu masek. Dramatem o kłamstwie i dramatem kłamiących, ale i okłamujących siebie nawzajem. Na maleńkiej Scenie 61 siedzą na zwykłych plastikowych krzesełkach, takich samych jak publiczność. Kim zatem jesteśmy w "Nad Czarnym Jeziorem"? Sędziami, empatycznymi słuchaczami, a może uczestnikami wspólnego seansu terapeutycznego. Cudze opowieści ewokują nasze.

Grana przez Agatę Kuleszę Cleo przypomina mi jej ważne role z Teatru Dramatycznego w spektaklach Andrzeja Domalika - zwłaszcza Solange w "Pokojówkach" Geneta oraz Ann z "Jesieni i zimy" Larsa Noréna, role poprzedzające jej wspaniałą karierę w filmie. Cleo jak Ann w "Jesieni i zimie" udaje zaradność, udaje zawziętość, ale to wszystko siłą bezwładu. Wystarczy, że znowu zobaczy jezioro. Że przypomni sobie drastyczny obrazek sprzed czterech lat. Wyłowione, martwe dzieci. I serce pęka. Jest czarne, smoliste.



Łukasz Maciejewski
AICT
10 lutego 2018