Siła bezsilnego

K. jest władczy, kroczy z kijkiem mierniczym w ręku niczym z batutą, za pomocą której chciałby ustawiać, rozstawiać, przestawiać, podporządkowywać swoim celom. Najchętniej wszystko i wszystkich we wsi leżącej u stóp tytułowej budowli, gdzie jak mniema, został zatrudniony na posadzie geometry. Zderzają się zatem dwa światy. Wieloosobowy, wsobny, ten pod zamkiem, zastygły w bezruchu we wszelkich niemalże znaczeniach tego słowa, bierny, wrogi jakimkolwiek zmianom oraz świat samotnego przybysza, burzącego stęchły spokój pogrążonej w onirycznym paraliżu społeczności. Oba na swój sposób groteskowe, zależy czy, jak to mawiają Anglicy, jesteśmy we własnych, czy w cudzych butach. Inność uwiera, drażni, nie pozwala mościć się w letargu niewymagającej egzystencji, nieuchronnie przywołuje widmo koegzystencji, a z nim lęk nieznanego.

„Zamek" jest chyba najbardziej spętaną gorsetem szablonowych interpretacji powieścią Franza Kafki. Przenoszono ją na scenę jako tragedię, dramat odpychania, zawieszenia, niedostosowania, niemożności, interpretacji zresztą jest bezlik, jak na tak genialny koncept przystało. Najczęściej jednak rzecz odczytywano jako beznadziejną, rozpaczliwą próbę obrony wolności jednostki w zetknięciu z uniformizującym, zbiurokratyzowanym, niecierpiącym odstępstw społeczeństwem. Wszyscy mamy to wkodowane od czasów szkolnej lektury. W jakiejś mierze jest to pokłosie losów autora, kontekstu czasu w którym przyszło Kafce żyć, a także tego, co wkrótce nadeszło. Tekst jest poniekąd uzasadniany a posteriori traumą stulecia wojen światowych. Zatem niczego wesołego w tej historii nie dostrzegaliśmy, choć niesłusznie, poddając się tej tyleż skrajnej, co dogmatycznej wykładni.

Przedstawienie w Narodowym łamie ten kanon, odzierając „Zamek" z dusznej tonacji noir. Miśkiewicz prowadzi K. tyleż zdecydowaną, co lekką ręką przez absurdalny labirynt pułapki, w której się znalazł, w sporej mierze na własne życzenie. Trzygodzinny spektakl uwodzi wartką narracją, przykuwa uwagę nowatorską błyskotliwością adaptacji. Świetny jest ruch sceniczny, stanowiący wyrazistą ramę dla treści dramatu, znakomicie współgrający z oprawą muzyczną, monotonną, drażniąco wwiercającą się w świadomość, idącą w parach z dręczącym chichotem, płaczem i kompulsywnym pochrapywaniem. Konsekwentna reżyseria sprawia, że każda scena jest tu na miejscu, a w ich ciągu, który prowadzi do przeczuwanego, lecz nieoczywistego finału, nie ma niczego zbędnego.

Różnica łamiąca wspomniany kanon polega na ironicznym dystansie. K. ewoluuje od roli niemalże demiurga, dysponenta bezalternatywnej woli w pierwszej scenie, poprzez następne, systematycznie i nieuchronnie pozbawiające go nadziei na postęp i sukces, czyli uzyskanie audiencji w zamku, na spotkanie z Klammem – oberurzędnikiem decydującym o losie wszystkich mieszkańców podzamcza, z nim włącznie. Nie ma w tych obrazach tragedii, jest raczej fatalizm przepleciony z groteską. Wiele z nich jest majstersztykiem sztuki aktorskiej. Fantastyczna jest przemowa Wójta o urzędach, religijną niemalże czcią obdarzająca biurokrację jako gwaranta stabilności i bezpieczeństwa. Kosztem wolności, rzecz jasna. Mateusz Rusin w tej tyradzie o papierowych aktach zapada w pamięć chyba najbardziej w akcie pierwszym. Scena, w której z pamięci odczytuje zabrany przed momentem ze stołu przez K. list Klamma, jakby go sam napisał, lub raczej jakby dokładnie wiedział co w nim być powinno, jest tyleż groteskowym, co przerażającym manifestem ucieleśnionego konformizmu. Reżyser przy tym nieustannie dba o komiczne detale – choćby w trakcie wspominanego słownego pojedynku, kiedy pomocnicy geometry podają K. rękawice bokserskie. Kolejna aktorska perełka to Ewa Konstancja Bułhak w roli Oberżystki, przed laty kochanki Klamma, co było i jest szczytem marzeń kobiet z podzamcza, a także jedynym wyznacznikiem damskiego prestiżu w tej dziwacznej społeczności. Jej perora przekształca się w coś w rodzaju zakurzonego orgazmu, uwięzionego w dalekiej, powabnej przeszłości, pozostającej w fundamentalnym kontraście z tym co tu i teraz. Z kolei Adam Szczyszczaj w roli nauczyciela prezentuje przebogatą paletę odstręczających, niechętnych i pogardliwych w stosunku do K. zachowań, z wyraźnym obrzydzeniem, pod presją Wójta, oferując mu posadę woźnego w szkole. Jest spersonifikowaną idiosynkrazją jakiejkolwiek zmiany, ruchu, apologetą banalnej, gnijącej teraźniejszości.

Ta rozmowa jest zresztą przełomem w narracji spektaklu, K. ostatecznie traci wtedy pewność siebie, zapada się w fatum, przestaje dostrzegać cel. Nic już nie idzie, tak jakby chciał to widzieć, plany nie mogą być realizowane, fortele zawodzą, misterna intryga się sypie, mur już zbudowano. Posłaniec nie przekazuje Zamkowi obiecanych wieści, tłumacząc się nawałem obowiązków, Frieda (wyrazista Justyna Kowalska) opuszcza narzeczonego, oskarżając go o manipulację, próbę wykorzystania jej stosunków, aby doprowadzić do tak oczekiwanego przez K. spotkania z Klammem, byłym już kochankiem Friedy, która sama zresztą traktuje K. przedmiotowo, wiążąc się z jego pomocnikiem, świeżo awansowanym na zamkowego oficjalistę. Jakże rozważnie jest romantyczna w owej modelowo bezlitosnej dekonstrukcji mitu sentymentalnej miłości. Już tylko wiejski chłopiec – Hans, nieprzesiąknięty jeszcze niewolniczym lojalizmem, chce mu pomóc, wspiera przez moment nadzieję, ale i on ją natychmiast gasi, zastrzega, dystansuje się, jakby nagle odkrywając w sobie gen atrofii woli, potrzebę uległości, antycypację stłamszonej dorosłości. Czarę goryczy przelewa scena w domu Barnabasa, gdzie K. witają zamknięte drzwi, a potem musi wysłuchać cynicznego tłumaczenia Olgi (znakomita rola Edyty Olszówki), że powikłane relacje geometry z wiejską gromadą to tylko skutek powszechnej opinii, nie wrogość. K. pyta, w rytualnym już tylko geście poszukiwania tej, która umiera ostatnia, czy ma drugie wyjście. Tak, przez osty, pokrzywy – słyszy w beznamiętnie okrutnej odpowiedzi.

Banita in spe ma już zatem pełen obraz sytuacji, jest zrezygnowany, wytrącony z resztek pewności, przecież wszyscy po kolei go opuszczają, światełko w tunelu gaśnie bezpowrotnie. Traci nadzieję, ale tam i wtedy, w tym tylko kontekście. Nie traci jednak dystansu i swoistego, fatalistycznego poczucia humoru, nie pozbawia się woli wyjścia z pułapki. Zdaje sobie doskonale sprawę, że tu już niczego nie zdziała. Fantom sukcesu przeistacza się w realia klęski. K. dogłębnie zdiagnozował istotę relacji wsi i zamku. Wie, że zamku nie bronią fizyczne mury, że skutecznie odgradza go wieś i jej mieszkańcy. Dla nich zamek jest alfą i omegą, punktem odniesienia we wszystkim co robią, zresztą nie musi istnieć fizycznie, wystarczy świadomość, która nader skutecznie kształtuje byt tych, którzy pod nim mieszkają. K. się wyzwolił – teraz już prawi o zamku z pewną kpiną, podśmiewa się tyleż z siebie, który przejrzał, lecz i z innych, którzy nie chcą się wydobyć z sieci. Zamek jest przecież w nas, my jesteśmy zamkiem, stara się mówić, to tylko kwestia dostrzeżenia granicy między wolnością a niewolą. K to geometra, któż w końcu bardziej zna się na barierach, liniach i limitach...

W gruncie rzeczy to nie K. jest inny, to pozostali są odmienni, żyją na polecenie, które nie jest projekcją ich woli. System wytworzony przez zamek jest kongenialny, jest potępieńczym perpetuum mobile, nie wymagającym bezpośredniego nadzoru, działa dlatego, iż ludzie wierzą w to, że muszą się bać, będąc wyznawcami swoistej społecznej religii starotestamentowego autoramentu. Nie dają rozkazu – mówi Barnabas, tłumacząc się ze swoich zaniechań. K. już wie, że wolność polega na umiejętności rozkazywania samemu sobie, wspartej jednakże konsekwencją działań, oni nie będą tego wiedzieć nigdy. Jakże często ludzie chcą być niewolnikami, szepcze między wierszami, i jakże smutna to konstatacja. Niedoszły geometra u hrabiego Westwest jest zatem dobrze przygotowany na odpowiedź, słysząc w ostatniej scenie – czy warto było? Nie warto, mówi bardziej do siebie, niż w tłum, aby tuż potem sprężyście przeskoczyć, z nieśmiałym uśmiechem skromnego triumfu, bagnistą fosę. Zdaje się być szczęśliwy, dręczący epizod został zakończony, lecz czy jest istotnie wolny? To pytanie zawisa wraz z nim w powietrzu...

K. to w jakiejś mierze literacki archetyp baumanowskiego człowieka, „który nie przynależy", niezintegrowanego, „człowieka w ruchu", poszukującego, zbyt ceniącego sobie niezależność, nieplemiennego, człowieka, który w interpretacji Miśkiewicza sumiennie odrabia życiową lekcję. Nieuchronna rezygnacja szczęśliwie rodzi refleksję, rychło przekutą w reakcję. K. odchodzi w kierunku refugium, którym jest wszelka przestrzeń poza zamkiem i wsią, to w końcu nieskończenie więcej niż te dwa stęchłe, złowrogie byty. Inscenizacja w Narodowym daje otuchę i nadzieję, zaprzecza dotychczasowemu paradygmatowi interpretacji, jest poniekąd „Zamkiem" à rebours. Bicie głową o mur zastępuje dynamicznym exodusem, porzuceniem nieżyciowego projektu, pozbawionego szans na powodzenie. To lekcja na całe życie, siła dystansu i ozdrowieńcza moc ironicznego komizmu, dwóch dominant tej interpretacji. Tekst kończę w Pradze, więc wyślijmy Kafce w sukurs Havla. To siła bezsilnego...

Zamek, aut. F. Kafka, reż. P. Miśkiewicz, Teatr Narodowy w Warszawie



Tomasz Mlącki
Dziennik Teatralny Warszawa
11 grudnia 2021