Skoczcie mi na pukiel, czyli wyjście awaryjne

«W grudniu ubiegłego roku w Teatrze Żydowskim odbyła się premiera spektaklu opartego na podstawie dramatu izraelskiego pisarza Hanocha Levina "Królestwo Wszechwanny". Dyrekcja placówki na swojej stronie internetowej zastrzega: Spóźnieni widzowie nie zostanę wpuszczeni na spektakl. Spóźnionym widzom nie przysługuje zwrot pieniędzy za zakupione bilety. Wszyscy pechowcy pozostaną zatem nieświadomi, jakie artystyczne atrakcje mogły ich ominąć feralnego wieczora...

Za źródło informacji wystarczyć będzie im musiał komentarz reżysera Pawła Paszty o spektaklu jego autorstwa: To sztuka o miłości i wojnie - dwóch nieuniknionych i zarazem podstawowych elementach życia. Z miłości rodzę się konflikty, z konfliktów wypływają nowe miłości. Każda miłość jednak dąży do rozstania, a każda wieczność wcześniej czy później przegrywa ze śmiercią. Bez miłości i konfliktów nie możemy żyć, jak bez wody. Ta deklaracja brzmiałaby wiarygodnie, gdyby nie fakt, że do tematyki wojennej (czy w ogóle zjawisk społecznych) przedstawienie nie odnosi się nawet w formie zawoalowanej. Bo trudno za takie uznać prymitywną i zgraną symbolikę rekwizytów.

Spektakl zapowiada się nawet obiecująco: oto jeden z bohaterów sztuki rozważa istotę ludzkiej egzystencji, zastanawiając się, dlaczego światem rządzą pytania, a nie odpowiedzi na nie. Niestety kiedy jest szansa rozwinąć ów wątek, autor tych przemyśleń skupia się na dylemacie: "Penetracja czy oralnie?". Na spektakl składa się bowiem zestaw wierszy, skeczów, piosenek - rozrzuconych tematycznie i formalnie. Niestety, rozdźwięk dotyczy przede wszystkim skali pomiędzy tandetą a artyzmem; próżno doszukiwać się tu konsekwencji twórczej. Bohaterowie sztuki, z nieuzasadnionych powodów odziani w jarmarczno-cyrkowe kreacje, snują się po scenie według trajektorii tak karkołomnych, iż wręcz niebezpiecznych. Zachodzi podejrzenie, że gdyby odpowiedzialna za choreografię Joanna Lichorowicz wpuściła na scenę dodatkowo personel techniczny teatru, to sztuka by specjalnie nie ucierpiała, choć mogłoby dojść do poważnych kolizji cielesnych.

W przedstawieniu bierze udział zaledwie dziesięciu aktorów. Każdemu z nich reżyser przypisał na tyle niedorzeczne zadania, że trudno się połapać w pierwotnych intencjach rzeczywistego autora tekstu. Tytułowa Królowa Wszechwanny z sobie tylko wiadomych przyczyn, na każdym kroku podkreśla fascynację ministrem transportu. Safandułowaty mąż Królowej poddawany jest z jej strony krwawym restrykcjom, włącznie z wydłubaniem mu oka (karę za ten uszczerbek - w postaci obciętego palca - ma ponieść jednak też on sam). Otwartym jest pytanie: czy to jeszcze faktyczna intencja Hanocha Levina, czy już zwykła dezynwoltura scenarzysty? Dwaj ludyczni mędrkowie (Apsik i Czopek) mają za zadanie wprowadzić racjonalny pierwiastek w chaotyczną materię przedstawienia - toteż prowadzą mniej lub bardziej niedorzeczne dialogi (tych ostatnich jest zdecydowanie więcej). Kiedy Apsik śpiewa przenikliwe intelektualnie: Gdybym na otrzewną nie chorował, to bym jako kto inny egzystował. Czopek prowokacyjnie replikuje: Oddajcie za bilety! (nie precyzując jednak, kto ma oddać). Chwilami performance, polegający na zabiegu ratowania dramatycznie pikującego poziomu artystycznego, przybiera żenującą manierę wyłudzania oklasków. Na przykład gdy aktorzy, podkreślając celną ich zdaniem pointę, umizgują się do publiki, zachęcając gestami do bicia braw. I tu należy zadośćuczynić prawdzie: brawa jednak padają. Czy świadczą one o tym, że spadł poziom teatru, czy też o tym, że publika już mu dorównała?

Dalsze riposty epatują trywialnym dowcipem: gdy na przykład wspomniani rezydenci Czopek i Apsik składają propozycję niewinnej Szirli gromkim Daj się przelecieć!, co ona kwituje kategorycznym A pocałujcie mnie w dupę! I może właśnie koszarowy żart uzasadnia skojarzenia wojenne, jakie awizują reklamodawcy sztuki, pisząc w programie widowiska: Na wyjątkowy stan wojny wszyscy przyjmują bojowe przydomki, np. Książę Pompa, pogromca lewatywy, i Lord Niagary, jego wysokość As A-la-Kutas, czy Księżniczka Sedesu, dolnej klapy sedesowej i strefy spuszczania wody, strażniczka królewskiego odbytu - jej wysokość, Kądziela Fon-Piżdziela! Pomimo zaawansowanych strategu bojowych i knowania, wysiłki bohaterów płoną na panewce, gdyż wszystkim i tak kręci cukierkowa blondyneczka, która pojawia się często, mówi mało, a na imię jej Mawet (śmierć). Czy to aby jednak nie nazbyt daleko posunięta nadinterpretacja?

Również scenografia widowiska autorstwa Eweliny Brudnickiej budzi konsternację. Choć tu akurat twórcy spektaklu wykazali się konsekwencją. Bo jeśli przyjąć, że warstwa słowna jest wyprana z sensu, to dlaczego inne elementy (choreografia, scenografia, stroje i rekwizyty) mają pozostać z nią w zgodzie? Na scenie, gdzie rozgrywane są wydarzenia, stoi wanna (a może raczej żaglówka), na której maszcie wiszą spodnie. Scenarzysta przypisał kwestii usytuowania miejsca wydarzeń rolę szczególną, lecz chyba nie do końca uzasadnioną. Akcja skupiona jest wokół wanny, a woda z niej używana jest zarówno do mycia, jak i do wojowania. Obowiązuje poetyka karnawału, w której cały porządek świata zostaje odwrócony - twierdzi Paszta. Tyle że nie jest owa wanna świadkiem wojowania, a raczej na przykład oddawania w nią moczu, zaś umocowany w niej maszt pełni rolę rury, na której tańczą aktorki. Tytułowa Królowa Wszechwanny z rolką papieru toaletowego na głowie, siedząc okrakiem na maszcie, krzyczy obrazoburczo: Na moją komendę skoczcie mi na pukiel! Wtóruje jej inny bohater przedstawienia, postulując gromko: Wszyscy do ścieków! Zaiste, Paweł Paszta odwraca porządek świata.

Nie broni sztuki także zespół aktorski, żadna z kreacji nie wystaje ponad przeciętny poziom. Niektórzy aktorzy wręcz mylą kwestie - za co jednak trudno ich winić, gdyż spadła na nich niezasłużona kara toczenia nierównych pojedynków ze stylistyką jednostronnie narzuconą przez twórców przedstawienia. Co symptomatyczne: nad tak wyjałowioną z intelektualnego przesłania warstwą literacką pracowało aż czterech tłumaczy...

Gdyby wykazać się cierpliwością, udałoby się w przedstawieniu znaleźć kilka akcentów, jakie od biedy trzymają poziom literacko-sceniczny. Do takich zaliczyć można dialog o portmonetce czy skecz o poczekalni u lekarza. Ten ostatni jednak broni się chyba tylko ze względu na uniwersalizm zjawisk, które, jak widać, występują w wielu zakątkach świata. Bo czy nie są nam znane obrazki z korytarza przychodni, gdzie kolejkowicze licytują się, kto ma poważniejszą chorobę, gdzie przed pozostałych usiłuje wepchnąć się pacjent, który "chce tylko o coś zapytać", gdzie ważniejszą rolę od lekarza wypełnia komitet kolejkowy? Bronią się może jeszcze niektóre songi, jak ten o męskim atrybucie, który u mężczyzn w wieku średnim wskazywał godzinę pierwszą, a obecnie już tylko szóstą... Tyle że te i tak umiarkowanie smaczne rodzynki na niestrawnym torcie nie są w stanie umilić żałosnego wrażenia, iż ktoś nas tu spuścił do ścieków i każe sobie skoczyć na pukiel.»



Tomasz Misiewicz
Odra
15 kwietnia 2015