Słodko-gorzki śmiech nad Patrykiem K.
Patryk K. to z początku wcale nie nieludzka i antypatyczna kreatura - wręcz przeciwnie, sympatyczny i pogodny kumpel, który poi widzów wiśniową nalewką już w preludium monodramu, dla zbratania, dla zabawnego wyznania swych krzywd i niepowodzeń. Przy alkoholu łatwiej: na spowiedź lekką i zabawną, na parodystyczną maskę zlepioną z nadziei i niemocy. Okaże się jednak, że nie będzie tak prosto: świat na niby układny i przykładny jednym cięciem siekiery przemieni się w mordercze wyjście.Krzysztof Grabowski, do niedawna aktor Teatru im. A. Seweruka w Elblągu, drugiego dnia 27. Toruńskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora zabrał widzów w świat, jaki niestety dobrze znają - żywot mężczyzn, którym nic się nie udaje, choćby chcieli, ale coś im ciągle przeszkadza: a to zdziwaczały i apodyktyczny ojciec, a to najpiękniejsza kobieta, nawet ich szereg Wydawałoby się, że to tematy ograne, że pachną Allenem i Koterskim, jednak to jak Grabowski opowiada o swych perypetiach, smakuje nie tylko gorzko i jest jednocześnie bardzo zabawne, ale także od początku niepokoi, a do tego przez wplecioną w inscenizację symbolikę ceremoniału liturgicznego - również może irytować. Pokazanie przez aktora w monodramie "Patryk K." zlepku fragmentów trzech testów Jerzego Pilcha ("Moje pierwsze samobójstwo", "Miasto utrapienia" i "Marsz Polonia") w konwencji stand-up comedy, w finale okazuje się bowiem ostrym psychologicznym cięciem do krwi i kości.
Mały Patryk (w podwiniętych nogawkach) najpierw zastanawia się nad swym imieniem, dziś wcale nie niezwykłym, ale w jego krzywo poukładanej rodzince, gdzie każdy niespecjalnie ma czas dla drugiego, to sprawa bez znaczenia. W parze z nazwiskiem (Kręcichwost) taki zgrzyt nas widzów bawi - ale kto by się w jego familii tym zajmował! Ojca obchodzą bardziej żółte buty, których nigdzie nie może dostać, choć "stoją na półkach", ale w rzeczywistości są brązowe. Mały Patryk, bardziej niż na obuwie (nieszczęsny - po obstalowaniu i tak otrzyma żółte) czeka na urodzinowy prezent i głosi peany na cześć scyzoryka stryjka; nie dostanie go jednak i po dwudziestu latach zamieni na siekierę, wniesioną na scenę jak hostię. Dlaczego? Czy wychowanie w patologicznie emocjonalnym domu ma go takim "rachunkiem sumienia" może sprowadzić na nartach stokiem w dół - na drogę dystansu do życia? Czy może ewangelicznie oczyścić? Nie, dorosły już Patryk pozostaje notorycznie wnerwiony przez kolejne niepowodzenia, nie te w pracy, o nich nie dowiemy się nic, o rodzinie także - już poszła w mentalną odstawkę, ale są przecież tak potrzebne do życia kobiety. A one tylko: "nie, nie i nie". Chcą i nie chcą, to one na pierwszym planie, jak pisał Słowacki "wpisują się w katalog osób grających ze mną tragikomedię życia", odmawiają dla zasady; gdy już się zgodzą na więcej, to zaraz znikają. Bohater marzy o nich, o tej jednej, pragnie ich jak prawdziwy samiec, ale ma też opory. Jak usiąść przy niej, kiedy bliżej i czy w ogóle nie za blisko? Scena, w której Krzysztof Grabowski oświetlony czerwonym reflektorem odpowiada na smsy "najpiękniejszej", przekrzykując coraz to głośniejszą piosenkę grupy Antony and the Johnsons jest aktorskim majstersztykiem, który naprawdę wstrząsa. Bowiem Patryka K. nie daje się nie lubić - to przecież jeden z nas, z tych żalących się kumplowi przy piwie facetów, którym nic nie wychodzi. Jakoś tak o dziwo bardziej lubianych, niż tych z sukcesami. W polskiej immanentnej wspólnocie żalu
W fabule i zapętlonej warstwie słownej Jerzego Pilcha oraz satyrycznym przekazie "ciężkiego" losu swego bohatera i modulacji głosem, gra Krzysztofa Grabowskiego mieni się taką wielością barw, iż wręcz dech zapiera! Ponadto ogrom środków, przez satyryczne po tragiczne, przez zadziorne teksty piosenek ("Hitler in my heart"), grę świateł, wreszcie scenografię (krzesło i dwa głośniki owinięte policyjną taśmą), dają wyśmienity efekt. Postać Partyka K. jest odarta ze współczucia, przecież pogodna i jakże polska, dźwiga to, co monodramowi daje na scenie tak wysoką temperaturę uczuciową. Śmiech i strach zarazem - przed siekierą, przez którą ktoś zginie (jeszcze nie wiemy, kto), patrzymy tylko na biało-czerwoną (sic!) taśmę, odgradzającą zwykle miejsca tragedii i śmiejemy się wspólnie z Patrykiem, by w finale się go bać. Krzysztof Grabowski z trzech tekstów Pilcha bardzo umiejętnie wydobył psychologicznie męski autotematyzm, a dzięki słodko-gorzkiej kompozycji swego monodramu (oraz świetnemu kontaktowi z publicznością) stworzył to, co tak rzadko udaje się na scenie: podprogowe pole napięć emocjonalnych. Teraz pozostaje wyzwolić z nich samych siebie. Czyż nie o tym właśnie jest ten monodram?
Arkadiusz Stern
Teatr dla Was
27 listopada 2012