Smacznie, choć bez przypraw

Kiedy w czasie uwertury umieszczony na scenie portret Rossiniego ożywa i kompozytor puszcza do nas oko, już wiemy, że "Cyrulik sewilski" ma być tylko eleganckim żartem.

W Teatrze Wielkim w Łodzi zaczyna się przedstawienie, a Rossini, uśmiechnąwszy się lekko znika z wielkiego ekranu zawieszonego z tyłu sceny. Pojawiają się natomiast napisy, niczym w czołówce filmowej, ożywiane pomysłową animacją. Na samej zaś scenie postaci o ostrych konturach, przypominające wycinanki z papieru, przedstawiają się publiczności. Kilkoma gestami i ruchami oddają charaktery protagonistów "Cyrulika sewilskiego". Można to odczytać jako sygnał od reżyserki Natalii Babińskiej, że nie będzie zagłębiać się w psychologiczne niuanse, tylko chce narysować bohaterów grubą kreską, przenieść do współczesności typy z dawnej opery buffa.

Zuchwałość i pokora

"Cyrulik sewilski" to jednakże coś znacznie więcej. Pisany był z zuchwałością - Gioacchino Rossini zabrał się do komponowania, gdy żył jeszcze wielki Paisiello którego "Cyrulik sewilski" cieszył się sporą popularnością. Rossini wysłał do mistrza list z prośbą o łaskawą zgodę, a otrzymawszy ją, skomponował operę, która przyćmiła poprzedniczkę. "Cyrulikiem sewilskim" Rossini stworzył wzorzec opery komicznej tak precyzyjny, że nawet w naszych czasach, gdy reżyserska z kolei zuchwałość stała się normą, wobec tego dzieła inscenizatorzy wykazują zdumiewającą pokorę. Owszem, wymyślają współczesne kostiumy, dodają mniej lub bardziej zabawne nowe sytuacje i gagi, odczytują utwór przez pryzmat XX-wieczneco teatru absurdu, ale przecież nie porywają się na zabiec reinterpretacji, któremu powszechnie poddawane są klasyczne opery. "Cyrulik sewilski" wiedzie zatem w teatrze spokojny żywot, ciesząc się nieprzemijającą sympatią publiczności, choć czasem używany jest wyłącznie do taniej zgrywy. Zapomina się, że to dzieło epoki belcanta, że Rossini w "Cyruliku sewilskim" muzyką genialnie rozszerzył ramy tradycyjnej opery buffa. Trzeba wyśpiewać wszystkie koloratury i fioritury, gdyż dopiero wówczas Rossiniowska postać zaczyna żyć w pełni. Tymczasem arie z "Cyrulika" traktuje się jak muzyczne abecadło, które student akademii ma opanować na wczesnym etapie edukacji, gdy jeszcze nikt nie wprowadza co w tajniki belcantowego stylu.

Rewia przebojów sprawnie, choć w tempie zapowiadającym, że nie należy spodziewać się muzycznych szaleństw - pierwsza scena rozbudza nadzieję. Cyrulik zaczyna się o świcie, gdy Hrabia Almaviva sprowadza pod dom Bartola muzyków, by zaśpiewać serenadę ukochanej Rozynie. Ta cavatina bywa uważana za rzecz muzycznie mało ważną, bo za chwilę przyćmi ją zabawna kłótnia o zapłatę za koncert. Dzieje się tak z prostej przyczyny - wielu tenorów nie jest w stanie przebrnąć przez zapisane tu koloratury i męcząc się, jedynie je markuje. Tymczasem "Ecco ridente in cielo" to piękna, dwuczęściowa belcantowa aria, której ozdobniki należy wykorzystaćdo wyznania płomiennych uczuć. W naszych czasach wartość przywrócił jej Juan Diego Florez i sprowadzony do Łodzi na premierę Urugwajczyk Leonardo Ferrando poszedł jego śladem. Nie jest tenorem o takim blasku jak sławniejszy kolega, lecz dysponuje głosem giętkim, o naturalnych wysokich dźwiękach, toteż lekceważona przez innych serenada odzyskała należne znaczenie.

A potem zaczyna się w "Cyruliku" rewia operowych przebojów, w których wykonawcy powinni pokazać swe umiejętności. W obsadzie łódzkiego spektaklu nie ma słabych punktów, ale też nie ma qwiazd. Cavatinę "Largo al factotum" Tomasz Rak zaśpiewał żywiołowo, obdarzając Figara temperamentem na granicy wokalnej szarży. Po canzonie Almavivy "Se U min nome", ozdobionej precyzyjnymi koloraturami przez Leonarda Ferrando, przyszedł czas na duet Almavivy z Fiąarem, utrzymany w dobrym tempie, choć bez należnej precyzji finałowej, katarynkowej sekwencji. Bernadetta Grabias miała wdzięk w "Una voce poco fa" ale nie wykorzystała w pełni tej arii, by oddać charakter Rozyny, brakowało lekkości zwłaszcza górnych dźwięków. Aleksander Telia efektownie straszył jako Basilio groźbą plotki, choć po doświadczeniach w innym repertuarze głos prowadzi nazbyt szeroko jak na belcantowe kanony. W "Signorina, unraltra volta" Grzegorz Szostak (Bartolo) wyrzucał z siebie słowa z prędkością karabinu, a dyrygent Eraldo Salmieri zadbał, by muzycy co nie zagłuszyli. Wcześniej zresztą orkiestra mogła wzbudzić uznanie dobrą proporcją brzmień w "La calunnia". Wszyscy soliści spotkali się zaś w szaleńczym finale 1 aktu, gdzie jednak zabrakło takiego zgrania qłosu, by pozornie muzyczny chaos zyskał odpowiednią precyzję.

Temu muzycznemu daniu(w przypadku Rossiniego kulinarne analogie są uzasadnione) zabrakło nieco finezyjnych przypraw, by zyskało ono wyrafinowany smak. To stwierdzenie można odnieść i do reżyserskiej roboty Natalii Babińskiej. W swym drugim dużym operowym spektaklu pokazała, że nie interesuje ją banalne uwspółcześniane starych dzieł. Woli szukać nowych znaczeń dla historycznego kostiumu. W "Halce" wystawionej w 2013 roku w bydgoskiej Operze Novej kapiący od złota dwór Stolnika nie był rekonstrukcją czasów sarmackich. Złoto symbolizowało śmierć, jak w barokowym malarstwie trumiennym, było zapowiedzią zła, które miało nadejść. W "Cyruliku sewilskim" przygotowanym przez Natalię Babińską z tymi samymi co w Bydgoszczy partnerkami (Diana Marszałek - scenografia, Julia Skrzynecka - kostiumy) XVIII-wieczne stroje zostały potraktowane jako wyrazisty znak. Ich elementy wyolbrzymione ponad miarę jednoznacznie charakteryzują postaci, o których widz wie właściwie wszystko, gdy tylko pojawiają się na scenie. Równie umowne są dekoracje: olbrzymia klatka, meble o wyrysowanych jedynie konturach, ramy obrazów. Autorki strony plastycznej efektownie operują jaskrawymi kolorami: żółcią, błękitem, czerwienią i bielą, a wykonawcy i rekwizyty komponują się w efektowne obrazy.

Przedstawienie ma plastyczny smak i urodę. Natalii Babińskiej zabrakło jednak doświadczenia, by wyraziściej poprowadzić poszczególne sceny. Bawią dodane przez nią pomysły (liścik przechowywany przez Rozynę w olbrzymiej peruce Berty, więzienna kular którą Bartolo założył na nogę wychowanicy), ale są też momenty reżysersko niedopracowane. A kiedy pod koniec II aktu Rossinieco opuszcza teatralna inwencja i skupia się na samej muzyce, gubi się też nieco Natalia Babińska. Dynamiczną w zamyśle scenę porwania Rozyny z domu Bartola i następujący potem moment zawarcia ślubu rozgrywa bez wnikania w szczeegły, jakby chciała możliwie najszybciej dojść do finałowej arii Almavivy - popisowej, ale nie wnoszącej nic do akcji. Przez lata ją skreślano, ponieważ była zbyt trudna dla niemal wszystkich tenorów. W Polsce przywróciła ją dopiero Warszawska Opera Kameralna w inscenizacji z 2007 roku - teraz na premierze w Teatrze Wielkim w Łodzi Leonardo Ferrando w belcantowym stylu wieńczył nią cały spektakl. 60 lat łódzkiej sceny "Cyrulikiem sewilskim" Teatr Wielki w Łodzi rozpoczął sześćdziesiąty rok działalności. W jego historii były lata trudne i pełne blasku. Kiedy w październiku 1954 roku Opera Łódzka zaprosiła na pierwszą premierę, w jej przygotowanie włączyły się wszystkie teatry w mieście, a na własną siedzibę operowe zespoły musiały jeszcze poczekać trzynaście lat U schyłku lat sześćdziesiątych. Teatr Wielki w Łodzi miał zaś spektakle tak świetne, że z inicjatywy Jerzego Waldorffa organizowano specjalne pociągi dla warszawskiej publiczności, by i ona mogła je obejrzeć. Dziś po remoncie, zakończonym w ubiegłym roku, Teatr Wielki w Łodzi szczyci się sceną ze znakomitym wyposażeniem technicznym, ale też całkiem nie udał się pomysł stworzenia w dawnym foyer z szatniami tak potrzebnej sali kameralnej.

Ta pusta przestrzeń pozostaje obecnie właściwie niezagospodarowana. Niedawno kierownikiem muzycznym został Włoch Eraldo Salmieri, który swego czasu przygotował w Łodzi premiery "Anny Boleny" oraz "Traviatty". Udowodnił nimi, że dobrze czuje specyfikę opery, choć brakuje mu temperamentu, który przydałby się przy dyrygowaniu Cyrulikiem sewilskim. Obecność Eraldo Salmierieco ma zrównoważyć brak dyrektora artystycznego, gdyż z końcem ubiegłego roku z tego stanowiska zrezygnował Waldemar Zawodziński. Swą aktywność skoncentrował w poprzednim sezonie na odbudowie repertuaru zespołu, który przez niemal dwa lata nie występował we własnym gmachu. W błyskawicznym tempie Zawodziński przygotował - jako reżyser lub scenograf - premiery "Anny Boleny" oraz żelaznych klasyków; "Traviatty", "Toski", "Madame Butterfly". Nie pozostawił jednak planów na przyszłość, tak więc rok 2014 pozostaje niewiadomą. Do końca obecnego sezonu pewna jest tylko premiera zespołu baletowego ("Oniegin"), by i on mógł wystąpić w nowym spektaklu na odnowionej scenie. Jesienią, jak zapowiada dyrektor naczelny Wojciech Nowicki, należy spodziewać się nowej inscenizacji Strasznego dworu, bo od tego dzieła Moniuszki zaczęła się sześćdziesiąt lat temu historia łódzkiej Opery. Jak na teatr z nazwy wielki, z bogatą historią i niewątpliwymi ambicjami, jest to plan skromny, by nie powiedzieć - minimalistyczny.



Jacek Merczyński
Ruch Muzyczny
27 lutego 2014
Spektakle
Cyrulik sewilski