Śmiechem oddać tragedię. W takiej Polsce żyjemy dziś
Humoru tej sztuce odmówić nie można, ale jeśli ktoś liczy jedynie na lekką rozrywkę, mocno się zdziwi, oglądając "Świętoszka" w reżyserii Ewy Rucińskiej. Sztuka z komedii przeistacza się w dramat. I to dramat, którego wszyscy jesteśmy częścią.Im bardziej bawi, tym mocniej przejmuje - tak w wielkim uproszczeniu można powiedzieć o "Świętoszku" Moliera w reżyserii debiutującej w Polsce Ewy Rucińskiej, której sztukę możemy oglądać właśnie w Teatrze imienia Stefana Żeromskiego w Kielcach. Reżyserka bierze na warsztat dobrze znaną komedię Moliera i osadza ją we współczesnych realiach, polskich realiach.
Okazuje się, że XVII-wieczna sztuka wciąż jest niezwykle aktualna i doskonale demaskuje niepokojące dziś zjawiska - brak społecznej odpowiedzialności, manipulację władzy, naiwność, zaślepienie i wreszcie zobojętnienie i milczenie, gdy trzeba zabrać głos. Sztuka w oryginale jest komedią i oczywiście reżyserka nie rezygnuje z tej konwencji zupełnie. Jej "Świętoszek" ma wiele humorystycznych scen, a nawet kreacji - tu szczególnie ujmuje Jakub Sasak jako Walery, który ucharakteryzowany na dresiarza rozbraja energią, zaraża swoim "flow". Im jednak dowcipkowanie robi się śmielsze, tym tragiczniejsze jest zakończenie scen, widzimy to choćby w momencie, gdy po parodiowym umartwianiu ciała przez Tartuffe (w tej roli przekonujący Wojciech Niemczyk), dochodzi do poruszającego wygnania z domu syna właściciela - Damisa. Takich scen w spektaklu jest dużo więcej.
Im bliżej końca sztuki, tym więcej w niej dramatu. Po przejmującej, pełnej symboli sceny, w której dochodzi do zdemaskowania i zarazem triumfu Tartuffe, a tym samym upadku idealisty Orgona (w tej roli wspaniały Jacek Mąka), nie ma już miejsca na "cudowne zakończenie".
Do myślenia dają kreacje kobiece - w spektaklu szuka się miejsca kobiet we współczesnym świecie. Tu szczególnie uderza postać Doryny - w tej roli bardzo dobrze odnalazła się Anna Antoniewicz. U Moliera służąca, w spektaklu Rucińskiej wyemancypowana, niezależna kobieta, która nie boi się wziąć spraw w swoje ręce. To ona stawia w końcu wyzwanie zgromadzonej w teatrze publiczności, gdy pyta Mariannę: "jak można milczeć?".
Nie da się ukryć, że obok wielu dobrych scen, pojawiają
się i takie, które nie do końca przekonują. Początek sztuki - gdy aktorzy próbują zarazić śmiechem, nie trafia do wszystkich, można poczuć się nawet nieco zażenowanym. Podobnie w momencie, gdy Marianna popada w obłęd i swoim ciałem wykonuje ruchy, które nie do końca wydają się tu potrzebne i smaczne.
Mimo kilku gorszych momentów, na sztukę z pewnością warto się wybrać. Rucińska przekłada Moliera we współczesne, polskie realia. Warto zobaczyć sztukę, by uświadomić sobie, jaka jest dzisiejsza rzeczywistość.
Izabela Mortas
Echo Dnia
28 lutego 2018