Śmiechem w terroryzm
Na polnej drodze, w maleńkim miasteczku na wyspie Inishmore pewnego dnia ginie kot. Znakomita większość ludzi zapewne nie uzna tego faktu za wielką tragedię, która byłaby w stanie znacząco zmienić życie człowieka. Co jednak, gdy okaże się, że zamordowany zwierzak, to nie był "jakiś tam" kot, lecz Tomaszek, ukochany pupil tytułowego porucznika - fanatycznego działacza organizacji terrorystycznej?W „Poruczniku z Inishmore” Martina McDonagh’a śmierć kota to tylko początek całej lawiny absurdalnych wydarzeń. Wściekły Padraic, kiedy dowiaduje się o zabójstwie swojego ulubieńca, oczywiście postanawia znaleźć i surowo ukarać winnych. Główne podejrzenie pada na jego ojca Donny’ego i Davey’a – żywiołowego hipisa, który miał to nieszczęście, że to właśnie on odkrył truchło zwierzaka. Na tym jednak nie koniec intrygi, bo morderstwo kota okazuje się pretekstem do zwabienia porucznika w pułapkę zastawioną przez członków organizacji. Akcja nabiera coraz większego tempa, przekleństwa w dialogach i trupy na scenie ścielą się gęsto, a wszystko to przy akompaniamencie… salw śmiechu.
Bo choć temat jest poważny i według niektórych do śmiechu raczej nie powinien skłaniać, to jednak właśnie taką broń w walce z terroryzmem obrał sobie McDonagh. Jego sztuka to prawdziwie czarna komedia, w której bezlitośnie napiętnowane zostały absurd i głupota działalności nacjonalistycznych organizacji terrorystycznych Irlandii. Terroryści w tym spektaklu to albo psychopatyczni mordercy, z zachwianym poczuciem moralności albo skończeni idioci, u których ideały walki o wolność dawno już zostały wyparte przez bardziej wymierne korzyści finansowe. Ich przywary są skutecznie obnażane i parodiowane zarówno poprzez pozbawione sensu działanie, jak i błyskotliwe i pełne wisielczego humoru dialogi.
Padraica poznajemy, gdy akurat jest w trakcie torturowania kolejnej ze swoich ofiar. Tym razem okazuje się nim handlarz narkotyków, którego głównym przewinieniem – według porucznika – jest otępianie używkami nastoletnich umysłów, podczas gdy młodzież powinna być zwarta i gotowa do walki. Gdy dowiaduje się o przykrym losie Tomaszka, sadystyczny uśmiech w momencie znika z jego twarzy, a on sam pędzi na złamanie karku do rodzinnego domu. Tam natomiast bez wahania przystawia broń do głowy własnego ojca, w imię sprawiedliwego zadośćuczynienia za śmierć kota. Nie wstrząsa nim ani jeden impuls przebaczenia, współczucia czy miłości do – bądź co bądź – najbliższego członka rodziny. W parodystycznym przerysowaniu Padraic staje się szaleńcem nie do opanowania, którego życie i światopogląd organizowane są wokół idei ciągłej walki.
Dzielnie sekunduje mu Mairead, niezbyt urodziwa chłopczyca, która marzy o dostaniu się do IPLA i czynnej walce przy boku głównego bohatera. Członkostwo w organizacji terrorystycznej wydaje się być jedyną szansą na wyrwanie się tej młodej dziewczyny z zapuszczonego miasteczka. Rozdarta pomiędzy zakreśloną dla niej rolą kulturową a potrzebą buntu i pragnieniem walki, wolny czas spędza na ćwiczeniu się w strzelaniu z wiatrówki. Chęć jakiegokolwiek działania jest u niej tak silna, że w swojej pokrętnej logice w obronie krów strzela… do krów, bo nikt nie kupi przecież zwierzęcia bez oka. Razem ta para stanowi duet niczym z „Urodzonych morderców” Oliviera Stone’a (w tej jedynej postaci kobiecej drzemie naprawdę spory potencjał dramatyczny, dlatego trochę szkoda, że w spektaklu Śmigiela akurat ta rola zdaje się być nieco odsunięta na drugi plan).
Pod osłoną groteski i czarnego humoru irlandzki dramatopisarz przekazuje prawdę w gruncie rzeczy przerażającą i okrutną. To nie jest ta sielska „Zielona Wyspa”, jaką zwykliśmy rysować w swojej wyobraźni, lecz kraj pełen wewnętrznych ran i pęknięć, a członkowie organizacji pokroju IRA są absolutnie pozbawieni maski bohaterskich bojowników o wolność, którzy niczym Kordian naznaczeni są romantycznym patosem. Patriotyzm zastąpiła nienawiść. W chaosie wytwarzają się coraz to nowe mikro-odłamy, których celowości nikt nie potrafi już określić.
Nie oznacza to jednak, że „Porucznik z Inishmore” realizuje swoje przesłanie tylko w zakresie lokalnym. Przeciwnie. Sztuka rozsadza wszelkie granice terytorialne i – zwłaszcza w dzisiejszych czasach – porusza problemy aktualne w skali całego świata. Pewna globalność przekazu została zresztą na swój sposób wpisana w spektakl Śmigiela, który pozbawiony jest przesłanek jednoznacznie wskazujących na Irlandię. Zamiast charakterystycznej dla tego kraju muzyki – która stała się już utartym symbolem i znakiem rozpoznawczym „Zielonej Wyspy” – mamy mniej lub bardziej znane kawałki rockowe. Również sprowadzona do minimum scenografia nie została wyposażona w żadne atrybuty wyraźnie dookreślające przestrzeń wydarzeń. W konsekwencji przedstawiane sceny mogłyby się rozgrywać w każdym zakątku świata i tylko pojawiające się jak echo nazwy IPLA, IRA determinują ich miejsce, nie zawężając jednak wcale uniwersalności wniosków. A te nie są zbyt optymistyczne…
Najbardziej pokrzywdzeni w całej rzezi są tak naprawdę Davey i Donny (obydwie role bardzo udane aktorsko). To oni muszą zająć się porąbaniem trupów po całej jatce, chociaż sami nie brali w niej udziału. W spektaklu Śmigiela kreacje tych dwóch bohaterów naznaczone zostały pewnym rysem dramatycznym, rodem z antycznej tragedii. Dla terrorystycznej machiny, poruszonej – o ironio – za sprawą kota, istnego spiritus movens całego spektaklu, są tylko nic nieznaczącym tłem, po którym bez problemów mogą przetoczyć się działa organizacji.
Ich losy – jako reprezentantów ogółu społeczeństwa – stają się wymownym obrazem miejsca, jakie przeciętny obywatel zajmuje w planach terrorystów. Chociaż teoretycznie to właśnie o wolność i szczęście takich ludzi toczy się cała walka, w praktyce nikt nie liczy się z ich losem. Jedyne, co pozostaje człowiekowi „niezaangażowanemu”, to dostosowywać się do obowiązującego rygoru i sprzątać coraz to nowe zwłoki. W „Poruczniku…” wyrażone zostało to gestem wkładania przez Davey’a i Donny’ego czapek w nowym kolorze – krwistej czerwieni, w którą przyodziana jest Mairead.
Zmieniają się barwy, zmieniają się nazwy, lecz układ wciąż pozostaje ten sam. Wszystko razem zmierza do coraz większej entropii, do kolejnych rozłamów, którym nie przyświeca już żadna idea. „Czy to się już nigdy nie skończy?!” – w złości pyta Davey, na co starszy Donny z rezygnacją może odpowiedzieć tylko „Nie…”.
Rodzi się oczywiście pytanie, czy można i powinno się mówić o rzeczach tak tragicznych i poważnych z perspektywy parodii i dowcipu? Czy nie prowadzi to do mimowolnego spłycenia poruszanego tematu? „Porucznik z Inishmore” pokazuje, że można, o ile robi się to z talentem i wyczuciem. A spora doza dystansu i czarnego humoru, może zasiać w umysłach widzów większy niepokój, niż grzmiące, patetyczne tyrady. Chociaż cały spektakl budzi w nas niepohamowane wybuchy wesołości, a Śmigiel zdaje się stawiać główny nacisk właśnie na aspekt rozrywkowy, to jednak na samym końcu śmiech nieco więźnie w gardle. Bo finałem tej czarnej farsy jest szereg morderstw, które dokonały się niejako przez pomyłkę, za sprawą bezsensownego splotu wydarzeń i chorych przekonań. A na wszystko spogląda przez okno dziwnie znajomy kot…
Magdalena Iwańska
Dziennik Tetralny Katowice
26 lutego 2011