Śmierć autorytetów

Śmierć autorytetów, czyli Jak dokopać Pawłowskiemu i zniszczyć początkujących kolegów po fachu.

Od dwóch tygodni z zapartym tchem śledzę toczącą się na łamach "Dziennika" dyskusję pt. Jaka jest kondycja polskiej krytyki teatralnej?. I choć nikt mnie o zdanie w tym temacie nie pytał, to cicho siedzieć nie zamierzam. Powody są, co najmniej trzy: przede wszystkim, już taki mam wredny charakter, że odzywam się, kiedy mam coś do powiedzenia, nawet nieproszona. Poza tym, wielokrotnie w tych wypowiedziach atakowano młodych początkujących recenzentów, więc jako jedna z atakowanych czuję się zobowiązana na atak odpowiedzieć. I trzeci powód - chyba najważniejszy - podczas lektury większości tekstów zamieszczonych w ramach dyskusji, nóż w mojej kieszeni otwierał się coraz szerzej. A jak wiadomo nawet małemu dziecku - niebezpiecznie jest chodzić z ostrym narzędziem w kieszeni. Zabieram więc głos w trosce o własne bezpieczeństwo, i z nadzieją, że po tym tekście nóż zechce się otworzyć w jakiejś innej kieszeni. 

Na początek chciałabym zgłosić postulat zmiany formuły cyklu, w jakim ukazują się głosy poszczególnych krytyków. Nazwanie tego dyskusją jest poważnym "semantycznym nadużyciem", albowiem dyskusja zakłada wymianę zdań na jakiś temat, mającą prowadzić do wspólnych wniosków, albo przynajmniej zbliżać do porozumienia zwaśnione strony. Tutaj możliwe jest tylko szczególnego rodzaju porozumienie, albowiem termin "dyskusja" zakłada także udział reprezentacji obu stron sporu, a jak dotąd wypowiedzieli się tylko zwolennicy teatru określanego zwyczajowo mianem konserwatywnego. Co więcej, niektórzy są formalnie związani z "Dziennikiem", co każe wątpić w obiektywność przedstawianych sądów. Jednocześnie jest to doskonała sytuacja dla wyżej wspomnianych - skoro brak adwersarzy, to nareszcie głos przyzwoitych i sprawiedliwych zabrzmi donośnie wzdłuż i wszerz naszej pięknej ojczyzny. Jedno nie ulega wątpliwości - gdyby miało dojść do rzeczywistej dyskusji, nawet mój idealizm młodzieńczy nie sięga tak daleko abym mogła wyobrazić sobie, choć cień porozumienia między obozami "propagatorów nowego" i "konserwatystów"." Drugi mój postulat dotyczy zmiany tytułu Jaka jest kondycja polskiej krytyki teatralnej?, który na razie jest nieco poza rzeczywistym przedmiotem rozmowy - nad stanem krytyki dyskutowali tu nieliczni, większość zadowalała się bezpardonowymi napaściami na pierwszego kozła ofiarnego polskiej krytyki teatralnej - Romana Pawłowskiego. On to bowiem, wespół z młodymi recenzentami, jest głównym powodem upadku rodzimej działalności krytycznej. Dlatego tytuł proponuję zmienić na Kto jeszcze chce dokopać Pawłowskiemu? - przynajmniej wszyscy od razu będą wiedzieli o co chodzi, a niezainteresowani tą rozrywką zajmą się czymś innym. 

Temu, że większość krytyków Pawłowskiego nie lubi, nie należy się dziwić. W bezczelności swej ośmielił się wypracować sobie pozycję czołowego recenzenta, z którego zdaniem wielu się liczy. Świetnie rozumiem tych, którzy polemizują z nim na polu artystycznym - różnorodność zdań wzbogaca przecież sztukę. Mogę nawet zrozumieć nie popartą artystycznymi sporami zawiść pozostałych krytyków - w końcu to nasza podstawowa przywara narodowa. Ale w głowie mi się nie mieści to, co dzieje się wokół recenzenta "Wyborczej" od czasu publikacji jego felietonu Jak zachowują się krytycy teatralni. Z każdym kolejnym głosem w tej sprawie poczucie absurdalności, groteski i zażenowania rośnie we mnie niewyobrażalnie. Takiego scenariusza nie powstydziliby się Gombrowicz czy Mrożek. Nie zagłębiając się w szczegóły przypomnę tylko, że w w/w felietonie Pawłowski napiętnował mało eleganckie zachowanie krytyków Mościckiego i Głowackiego na jednym ze spektakli "Odprawy posłów greckich" w reżyserii Zadary. Stwierdzając, że brakuje tylko by krytycy, niczym kibice, zaczęli wykrzykiwać stadionowe hasła, Pawłowski popełnił jeden, brzemienny w skutki błąd: jako przykładu takiego hasła użył "Widzew żydzew". I to wystarczyło Mościckiemu do wytoczenia najcięższej artylerii, łącznie z posądzeniem Pawłowskiego o zniesławienie (bo przecież zrobił z Mościckiego i Głowackiego antysemitów (sic!)) i wplątanie w tę skrzętną manipulację Rady Etyki Mediów. Szkoda, że ta ostatnia tak łatwo połknęła haczyk i udzieliła Pawłowskiemu nagany za pomówienie. Czytając oświadczenie REM nie mogłam uwierzyć własnym oczom - czyżby REM i cała reszta dziennikarskiego środowiska wykazywała braki w czytaniu ze zrozumieniem? Przecierałam oczy ze zdumienia powtarzając niczym mantrę słowa "To się nie dzieje naprawdę, to nie może się dziać naprawdę!" Okazało się jednak, że może, że wystarczą dwa Ľle dobrane słowa, a już można kogoś oskarżyć o pomówienie i napiętnować. Zastanawiam się, czy to ja zwariowałam, czy wszyscy naokoło za wszelką cenę starają się prześcignąć Amerykanów w dbałości o poprawność polityczną, co dotychczas wydawało mi się niemożliwe, ale są przecież rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się naszym filozofom. Spokoju nie daje mi jeszcze jedno pytanie - co by było gdyby zamiast feralnego przykładu Pawłowski użył np. hasła "Górnik Łęczna - cała Polska jest ci wdzięczna!"? Czy wtedy zarzucono by mu, że posądza Mościckiego i Głowackiego o antyrobotniczy światopogląd? A co, gdyby użył np. takiego hasła: "Sex-Alkohol-Mordobicie, Stomil-Olsztyn ponad życie!"? Pewnie już by siedział za nawoływanie do czynów karalnych. Niestety ostatnimi czasy coraz częściej mam wrażenie, że wszyscy w tym kraju starają się być bardziej papiescy od papieża (mam nadzieję, że ten zwrot nie obraża niczyich uczuć religijnych), ale nie sądziłam, że dotknie to także środowiska teatralnego. Tym większy jest mój żal, gdy stało się to faktem. 

Równie kuriozalne jest podejście większości zabierających głos krytyków w sprawie swoich młodszych kolegów po piórze. Od pewnego czasu nieustannie mówi się o konflikcie młodzi-starzy, który rzekomo dotyka rodzimą krytykę. Z tym, że jest to konflikt dość osobliwy, bo sztucznie wywoływany i - co najdziwniejsze - przez "starych" właśnie, którzy nie przepuszczą żadnej okazji, aby zdyskredytować "młodych". Mościcki zarzuca młodszym, że "już grzebią ryczałtem wszystkich po trzydziestce". Tymczasem rzeczywistość zdaje się pokazywać coś zupełnie innego - to starzy grzebią ryczałtem wszystkich przed trzydziestką. Zarzuca się nam kolesiostwo, brak wiedzy i kompetencji czy pisanie pod dyktando redaktorów. Prym w tych oskarżeniach wiodą Elżbieta Baniewicz, Rafał Węgrzyniak czy Hanna Baltyn, która sięgnęła już szczytu absurdu mając pretensje do Joanny Derkaczew, że ta pracuje w tak poczytnym dzienniku jak "Gazeta Wyborcza" będąc jeszcze przed magisterium. Jesteśmy także niekompetentni, bo w naszych recenzjach nie dominuje tak ważna funkcja dokumentująca. Pani Morawiec zapomniała chyba już, że jest to tylko jedna spośród sześciu funkcji krytyki (pozostałe to: poznawczo-oceniająca, postulatywna, metakrytyczna, operacyjna i mitotwórcza), i że recenzja nie jest synonimem opisu tak propagowanego przez panią Morawiec. Zastanawiam się tylko, co począć z zarzutem braku kompetencji młodych, jeśli u starych czytam takie brednie, jak to, że Piotr Gruszczyński "lansuje teatr młodych najzdolniejszych", gdy w rzeczywistości chodzi o "młodszych zdolniejszych" , albo że "Paweł Sztarbowski w ramach akcji "Nowa Siła Krytyczna" formuje zastęp uświadomionych recenzentów, potrafiących dowartościować spektakle nieporadne, lecz poprawne politycznie, a ich teksty umieszcza w teatralnym wortalu" . Do tego można dołożyć gafy w stylu: "Monika Pięcikiewicz" (zamiast Pęcikiewicz), "Redbald Klynstra" (zamiast Redbad) czy "Tymon Ateńczyk" (zamiast "Tytusa Andronikusa") . Każdy zwykły człowiek nazwałby takie działanie hipokryzją, ale nie nasi czcigodni krytycy, którzy zapewne mają sto innych wytłumaczeń tego faktu, do zrozumienia których ja jeszcze nie posiadłam wystarczających kompetencji. W takich sytuacjach "śmierć autorytetów" jest dla mnie jak najbardziej zrozumiała, nie wiem czy jest ktoś, kto chciałby wierzyć w autorytet, który wytyka błędy innych, nie dostrzegając swoich. 

W całej tej "dyskusji" mój szacunek wzbudziła tylko jedna wypowiedĽ - Łukasza Drewniaka. Mimo, że wcześniej treść i styl jego działalności krytycznej nie przypadły mi do gustu, niniejszym chylę czoła przed redaktorem Drewniakiem za okazanie klasy, której innym zabrakło. W tekstach z ostatnich dwóch tygodni pojawiło się jeszcze kilka innych kwestii, które przyciągają moje palce do klawiatury niczym magnes, ale po dłuższym zastanowieniu stwierdzam, że chyba nie warto. Przecież jedynie słuszni krytycy i tak tego nie przeczytają, bo skoro nie posiadam jeszcze magicznych trzech literek, to nie trzeba się przejmować moją pisaniną. Poza tym, "głosy sprawiedliwych" stwierdzą zapewne, że napisałam ten tekst z polecenia Sztarbowskiego (wszak to normalna praktyka w Nowej Sile Krytycznej). Ale - szczerze mówiąc - mam to gdzieś. ONI i tak wiedzą lepiej, a ja nie zamierzam udowadniać, że nie jestem wielbłądem. I jeszcze jedno - jeśli tak ma wyglądać polska krytyka teatralna, to ja serdecznie dziękuję, wolę sadzić ziemniaki.



Anna Wróblowska
Dziennik Teatralny
21 lipca 2007
Portrety
Roman Pawłowski