Śmierć na stojąco

"Traviata" w Operze Bałtyckiej w dniu premiery 5 marca miała dwoje bohaterów: odtwórczynię roli tytułowej Joannę Woś i dyrygenta Jose Marię Florencia. Nieczęsto można słyszeć w Polsce tak wrażliwie i muzykalnie grającą orkiestrę operową w tak rutynowo na ogół traktowanej partyturze, jaką jest arcydzieło Verdiego

W słynnym wstępie, ze smętną projekcją kresu życia Violetty, wezbraną falą emocji i nagłym przejściem w atmosferę beztroski, orkiestrze brakło może jeszcze pełnego skupienia, podobnie jak zgodności z chórem przy jego wejściu na otwarcie I aktu. Ale w dalszym przebiegu muzycznej narracji głosy śpiewaków i dźwięki instrumentów szczelnie już do siebie przylegały. A w orkiestrowej introdukcji do III aktu, srebrno brzmiące skrzypce ledwie drżały, niczym skrzydła motyla, bo przecież tam, za kurtyną, przysnęła gasnąca Violetta... Joannę Woś z dyrygentem łączyło porozumienie absolutne. Był z nią w najdrobniejszych zwolnieniach i przyspieszeniach fraz, w pauzach, we wszelkich niuansach dynamicznych, których skalą artystka dysponowała ogromną. Dało to jej pełną swobodę wokalno-aktorską. Szczupła, gibka, po przeszło dwudziestu latach kariery niezmiennie pięknie wygląda na scenie, pięknie się porusza i jest u szczytu wokalnej formy, co stwierdził też Józef Kański recenzując w numerze 5/2011 "Marię Stuardę" Donizettiego.

Jako Violetta w chwilach zabawy lekko pomykała głosem w najwyższe rejony, z naturalnością parlandowała nie tracąc intonacyjnej podstawy, w kulminacjach zdumiewała mocą brzmienia. W zamieszczonej w programie teatralnym rozmowie o "Traviacie" Jose Florencio wyznał, że najbardziej w tej operze, do łez, wzrusza go śpiew bohaterki w II akcie, żegnającej ukochanego na zawsze (o czym on jeszcze nie wie) - z ust Woś te słowa zerwały się, i rozległy w teatrze z taką rozpaczą, że nikt chyba na widowai nie pozostał obojętnym na wyrażony muzyką ból rezygnacji z miłości i na jej siłę.

Partia Violetty nie ma dla Joanny Woś żadnych pułapek. Śpiewa ją doskonale, a rolę uzależnia od inscenizacji. Inaczej gra w warszawskim Teatrze Wielkim w przedstawieniu Mariusza Trelińskiego, inaczej w Gdańsku wedle koncepcji Marka Weissa. Tylko gdy w pierwszych minutach pojawiła się na scenie miałam wrażenie deja vu, bowiem tam i tu wychodzi tak samo roznegliżowana w podobnych czarnych pończochach na podwiązkach - zgodnie z reżyserskim odkryciem ostatnich lat, że akcja I aktu "Traviaty" toczy się w - excusez le mot - burdelu... 

Ale potem nad Bałtykiem było już inaczej. Wszyscy goście (chór dobrze przygotował Dariusz Tabisz) byli na rauszu, wyłaniali się chwiejnie i wracali za kulisy, Violetta krążyła z butelką szampana; poszła po szklankę dla przedstawionego jej Alfreda. Miłosnego wyznania słuchała w pozie wyzywającej, leżąc na sofie z nogami wysoko na oparciu (a nogi pani Woś bardzo ma zgrabne). Kiedy zajrzał wicehrabia Gaston, pytając: "Co robicie?" - odpowiedziała: "Żartujemy" (nad sceną wyświetlano tekst w odpowiednio, lecz nie drastycznie, uwspółcześnionym przekładzie Doroty Sawki).

Alfred, który po wielkiej arii Violetty odzywa się za sceną, nie został tam, ale wszedł, zbliżył się do niej i miłość ich została spełniona. Na sofie, niby na oczach widzów, ale bez dosłowności, bo już spadała kurtyna.

Akt II toczył się na oszklonej werandzie, barwnej od doniczkowych kwiatów. Violetta w stroju domowym: kraciastej koszuli (!), wąskich spodniach i miękkich trzewikach, dłońmi w ochronnych rękawiczkach pozorowała zajęcia ogrodnicze: przycinała liście, przesadzała kwiaty; podlewała je. Tak zastał ją ojciec Alfreda (Zbigniew Macias) i w takiej scenerii przebiegła wspaniale przez Verdiego skomponowana ich "rozmowa". Nie było antraktu. Ledwie przygasły światła, już spieszyli, nawet z audytorium, zaproszeni na przyjęcie do Flory. Weszła obszarpana Cyganka z gromadą i, niewiarygodnie giętka (Sylwia Kowalska-Borowy), tańcem dla zarobku zabawiała towarzystwo. Eleganci chichocząc dotykali jej ciała - budziło to gniew tancerki (choreografię ułożył Roman Komassa). Mężczyźni stanęli do kart przy stoliku. Dołączył do nich przybyły Alfred. Wkroczył niespiesznie Baron. Za nim, ze spuszczoną głową szła, jak zbity pies, Violetta. Miała teraz na sobie wiotką białą suknię z szeroką czarną wstawką w pasie, która przecinała jej sylwetkę znacząc jakby tą czernią czyhanie śmierci (scenografia Hanny Szymczak). Dramatyczny dialog kochanków odbył się na proscenium, przy zasuniętej kurtynie, i tam Alfred przywołał z wnętrza gości Flory, by upokorzyć Violettę. Na premierowym wieczorze ciśnięte w nią pieniądze nie rozsypały się i spadły jakoś w bok, ale nie zburzyło to napięcia. Zastygła, wyprostowana Woś z godnością wysłuchała kierowanej ku synowi reprymendy Germonta; chyba mało już obeszły ją wyrzuty sumienia Alfreda. Podniosła jeden z banknotów - i odłożyła w zamyśleniu. Wolno wysunęła się za kotarę.

W ten, nieomal realistyczny, sposób, młoda reżyserka Karolina Sofulak opowiada "Traviatę". Jest to przedstawienie dyplomowe pierwszej absolwentki "Studiów podyplomowych w zakresie reżyserii opery i innych form teatru muzycznego" otwartych dwa lata temu w Krakowie przy Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej (oraz Akademii Muzycznej), po pozyskaniu funduszy unijnych; studia trwają dwa lata, kieruje nimi Józef Opalski. Studia takie w strukturach polskich uczelni artystycznych stanowią ewenement - o ich uruchomienie w 1970 roku bezskutecznie starał się w Warszawie Aleksander Bardini.

Sofulak, z wykształcenia literaturoznawca, doktorantka Uniwersytetu Warszawskiego, stażystka brytyjskiego festiwalu operowego w Glyndebourne, asystowała przy kilku ostatnich premierach stołecznego Teatru Wielkiego.
Inscenizacji Marka Weissa, którą stworzył ramy dla debiutu Sofulak, dotąd nie znałam (w każdym razie nie jest to jego warszawska "Traviata" przez lat dwadzieścia obecna na afiszu). Nowa reżyserka dowiodła umiejętności pracy aktorskiej ze śpiewakami. Z trzeciorzędnych postaci Markiza i Barona uczyniła wyraziste figury; w osobie żwawego Gastona (Aleksander Kunach) ujrzeliśmy animatora miłosnych afer; Alfred, wedle jej założenia, budować miał szablon literackiego kochanka, a nie kochać prawdziwie - i w pewnym stopniu Pawłowi Skałubie to się udało.

Realistyczna opowieść Sofulak nabrała jednak symbolicznego sensu w III akcie. Akcja dzieje się tu na tej samej, co uprzednio werandzie, tylko zszarzałej: doniczki chłód ogołocił z kwiatów. Odgłosy paryskiego karnawału ulegają zatarciu. Po wizycie Doktora Violetta, w białej, eleganckiej podomce, podnosi się z szez-longa. Czyta list, porozumiewa się z Anniną. Cieszy się widząc Alfreda, a potem Germonta. Przez cały ten czas Joanna Woś krąży po scenie, nie słabnie, z rzadka chwieje się, nie pada na łóżko. Frazę "wraca życie!" śpiewa pełnym głosem, w środku sceny, prosta jak posąg, z ręką zwycięsko wyciągniętą w górę. Umiera stojąc, a słowa otaczających ją postaci, że oto dosięgła ją śmierć, dotyczą może teatralnej Violetty, ale przecież nie Traviaty. Opera Verdiego żyje wiecznie, kochają ją i artyści, i widzowie.



Małgorzata Komorowska
Ruch Muzyczny
21 kwietnia 2011
Spektakle
Traviata
Portrety
Julio Cortazar