Śmiesznie na siłę

Spodziewałam się komedii w dobrym smaku, inteligentnej korespondencji z twórczością Mleczki czy choćby ciekawej formy teatralnej. Nie posiadam nadmiernie wybrednego gustu, a jednak, wbrew ostatniej kwestii „Opery mleczanej" - nie odeszłam rozśmieszona, lecz zniesmaczona.

Krowa trojańska

Muzycy w garniturach, eleganccy aktorzy - zapowiedź rozrywki z wysokiej półki. I rzeczywiście, zapowiadało się wspaniale – wyświetlona animacja oparta na rysunkach Andrzeja Mleczki wprowadziła w lekko absurdalny klimat, przygotowując widownię na coś niekonwencjonalnego. Pojawiające się od czasu do czasu animacje, w których krowy, żółwie i zające rozmawiają o bardzo ludzkich sprawach okazały się jednak najmocniejszymi punktami spektaklu.

Ma być zabawnie

Przestrzeń sceniczna jest zaplanowana z pomysłem i daje duże możliwości technicznych rozwiązań (niestety – pozostają one niewykorzystane!). Co prawda, obrotowa scena z każdym okrążeniem ukazuje aktorów w nieco zmienionym stroju, czasem w innej pozycji czy z inną miną lecz nie zmienia to poczucia monotonii i dłużących się scen o jednej tematyce. Kolejną sprawą jest, być może przez reżysera uważane za innowacyjne, nawiązywanie kontaktu z publicznością. Zachęcanie widzów do śpiewania piosenek, zmuszanie do wykonywania tekstu, z którym wielu nie chce się identyfikować było po prostu niezręczne.

Co za dużo to nieśmiesznie

W sztuce Mikołaja Grabowskiego brak ciągłości przyczynowo – skutkowej: na akcję składa się kilka gagów przeplatanych animacjami. Wszystko bazuje na rysunkach Mleczki, nie wszystko jednak śmieszy. Pomysł śpiewania tekstów z obrazkowych „chmurek" zupełnie się nie sprawdził. Dobra gra aktorska tuszuje drażniące zmiany rejestrów, niezrozumiałość słów czy szarpanie tekstu. Istota żartów Mleczki polega na tym, że jednorazowo pointują daną sytuację. Oczywistym jest, że powtórzony dowcip przestaje śmieszyć. Zdanie „Dziadek był chłopem, ojciec był robotnikiem, jestem inteligentem, Boże, czym będzie mój syn?" jest śmieszne i trafione, jednak powtórzone po raz któryś przez kolejnych aktorów, a potem adresowane do publiczności, staje się nie do zniesienia.

Inną kwestią jest nieustanne krążenie wokół tematu seksu. Rozumiem, że w czasach premiery spektaklu (10 lat temu) mogło być to pokracznym łamaniem tabu, czy oswajaniem ludzi z taką tematyką w teatrze. Natomiast padające ze sceny pytania „Czy my naprawdę musimy z nimi współżyć?", a także jednoznaczne gesty i pozycje użyte są w kontekście niezdrowej kokieterii, nieustannej rui, jakiegoś poddaństwa, szowinizmu. To już jest przekroczenie granicy śmieszności w stronę zażenowania i nietrafionej błazenady.



Agnieszka Bednarz, Stażystka od 11 marca 2013
Dziennik Teatralny Kraków
30 listopada 2013
Spektakle
Opera mleczana