SMS od Pana Boga
Jak współcześnie wygląda nasza droga do świętości? Jest w ogóle jeszcze możliwa? Czy może Bóg dawno już zapomniał o ludziach maluczkich, zagubionych w labiryntach betonowego świata? A może to po prostu my zapomnieliśmy o nim? Z tematyką współczesnej hagiografii próbują zmierzyć się "Święci osiedlowi", stworzeni w oparciu o książkę Lidii Amejko, w reżyserii Kamila KatolikaCo było na samym początku? Na początku był „niebytu beton”, z którego Pan ulepił świat. W jego planie nie wszystko poszło jednak tak, jak trzeba. Na samym dnie „boskiej betoniarki” zostało bowiem trochę materiału całkowicie już niepotrzebnego. Zostawić go nie sposób, bo, gdy zastygnie, cały świat zatrzyma się razem z nim. Doczepić gdzieś na siłę także nie można, wszak dzieło stworzenia jest już ukończone i całkowicie kompletne. W końcu Pan w przypływie desperacji – chyłkiem, jak małe dziecko, tak aby nikt nie widział – zrzucił owe resztki gdzieś na końcu świata, „nie mając żadnej idei, formy ani sensu”. Tak właśnie powstało Osiedle, o którym opowiada spektakl Katolika.
Zupełnie zapomniane, zanurzone gdzieś w niebycie, jednocześnie jest osiedlem, jakich tysiące. Całkowicie przeciętne, stanowi raczej model labiryntu bloków, niż jego konkretną realizację. Nie ma tu żadnego miejsca charakterystycznego, żadnej unikalnej nazwy, żadnego punktu zaczepienia, który pozwoliłby na wyodrębnienie Osiedla z szeregu innych ogromnych blokowisk. W tej surrealistycznej wizji nie tylko czas zdaje się nie mieć żadnego znaczenia, także przestrzeń pełna jest zakrzywień i rys – okolica, podobno na wypadek wojny, skonstruowana jest tak, aby obcy jak najdłużej błądzili po labiryncie bloków, nie mogąc trafić pod właściwy adres. To właśnie w tym betonowym getcie rozegrają się cztery historie pełne metafizyki i cudów.
Zaskakująca i niezwykła jest przede wszystkim sama strona formalna tego spektaklu. „Święci osiedlowi” to istny teatr rupieci, jakim mógłby się zachwycić sam Białoszewski. Scenę, która swoim kształtem nawiązuje do średniowiecznego retablo, tworzy tutaj stary, „wybebeszony” akordeon. W jego wnętrzu pojawiają się kratki wentylacyjne imitujące bloki, lampki choinkowe, słoiki, puszki, dziwaczny podkurzacz, wypuszczający dym ze swojego wnętrza… i oczywiście lalki. Te wykonane z drutu surowe i schematyczne kształty człowieka zdają się być ucieleśnieniem kafkowskiego jedermana. Całości dopełnia nostalgiczna „muzyka ulicy”, grana na akordeonie przez Karola Kojkoła.
Oczywiście nie bez znaczenia jest także miejsce, w którym rozgrywa się całe przedstawienie. Obecnie sztuka teatralna coraz częściej wychodzi poza gmachy teatru, nie zawsze jednak ta nowa sceneria współgra z wymową samego spektaklu. W tym wypadku wybór kopalnianych podziemi wydaję się w pełni uzasadniony. Surowe, mroczne korytarze „Sztygarki” nie tylko wzbogacają sens sztuki, ale także sprawiają, że w pewien sposób zaczyna się ona już wcześniej, jeszcze przed podniesieniem kurtyny. Podziemna wędrówka na „miejsce docelowe” staje się częścią spektaklu, jest docieraniem do Osiedla, które istnieje wyrzucone poza obręb normalnego świata (nastrój psuły tutaj trochę wstępne uwagi z zakresu BHP, ale rozumiem, że były one po prostu konieczne). Wybór akurat tego miejsca ma jeszcze jeden ciekawy wydźwięk. Oto w epilogu „Świętych osiedlowych” narrator wyjawia swoje podejrzenia, że Osiedle ma zostać przeniesione do muzeum, na co Karol Kojkoł odpowiada (jest to jedyna jego kwestia mówiona), że to nieprawda, bo już od dawna tam jesteśmy. I faktycznie, niepokojąca przepowiednia sprawdza się w stu procentach, bo przecież zarówno aktorzy, jak i widownia przebywają w Muzeum Miejskim „Sztygarka”.
Scenografia idealnie współgra nie tylko z ogólną koncepcją osiedla wykreowanego z resztek boskiego surowca, ale także z historiami poszczególnych postaci. Bo bohaterowie „Świętych osiedlowych” to w gruncie rzeczy margines społeczeństwa, odrzutki, felerne egzemplarze, których egzystencja pozbawiona jest większego sensu. Eryk, osiedlowy paker, wyzbyty z sumienia. Apollonia – bezpłodna prostytutka. Andżelika, młoda dziewczynka, molestowana przez ojca. I Jaracz – narkoman, który używkami zabija złe wspomnienia. Z czasem jednak okazuje się, że w każdym z nich tkwi głęboko skrywana… świętość.
Jednym droga do nieba przychodzi całkiem łatwo, jak Andżelice, która, chociaż tak srodze doświadczana przez życie, zachowała łagodność i cierpliwość godną Hioba. A z innymi musiał się Pan mocno namęczyć, aby na tę słuszną ścieżkę wreszcie wstąpili. Tak było chociażby z Erykiem. Wiadomo, że Bóg najchętniej przemawia do ludzkiego sumienia. Tylko że – jako powszechnie na Osiedlu wiadomo – akurat tego atrybutu lokalny macho był trwale pozbawiony. Ale i na niego, po wielu próbach, Stwórca znalazł sposób i nawrócił Eryka za pomocą… automatu do napojów. Bo Bóg w tym spektaklu nie ma groźnego oblicza starotestamentowego Jahwe, lecz jest na wskroś nowoczesny i szczerze zainteresowany losem swoich podopiecznych. Niczym dziwnym nie jest dla niego wysłanie sms-a do jednej ze swoich zbłąkanych owieczek, czy też ucięcie sobie pogawędki z osiedlową panią lekkich obyczajów, której przy okazji może się zwierzyć ze swoich niepokojów i zmartwień.
Podobnie sam spektakl – wbrew temu, co mogłaby sugerować jego tematyka – pozbawiony jest patosu i rozdmuchanych morałów. Wręcz przeciwnie. To opowieść pełna humoru i groteski, nie cofająca się przed parodiowaniem zarówno stylu biblijnego, jak i odwołaniami do zepsutego świata współczesnych. Jak podkreślają sami realizatorzy, „Święci osiedlowi” mają być próbą połączenia średniowiecznego moralitetu z obrazem dzisiejszej cywilizacji. Co wyszło z takiego zestawienia? Niewątpliwie spektakl oryginalny i… dziwny, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Dzięki zabawie tak różnorodnymi konwencjami poszczególne elementy sztuki zyskują dodatkowy wymiar.
Na przykład tryptyk akordeonu swoją konstrukcją przewrotnie przywodzi na myśl bożonarodzeniową szopkę. Tym samym zawiązuje się nić powiązań, pomiędzy przyjściem na świat Jezusa – największego w końcu ze świętych – a narodzinami świętości w każdym z bohaterów. Bo, chociaż różnymi metodami, ze wszystkich jednak udało się ją wydobyć. Dla Andżeliki drogą do nieba stała się pokora, z jaką znosiła cierpienie. W Apollonii dobro tkwiło od dawna, tylko źle ukierunkowane. Eryk musiał przejść burzliwą i bolesną przemianę, jak przystało na zagorzałego grzesznika. Natomiast wniebowstąpienie Jaracza nosi w sobie coś z nirwany, a on sam jawi się prawie jako zbawca ludzkości, egzorcysta, który uwalnia ludzi od demonów z przeszłości.
Sylwetki tej czwórki antybohaterów są praktycznie zaprzeczeniem tradycyjnej wizji świętych. Daleko im do uduchowionych zakonników, biczujących się w samoudręczeniu od rana do nocy. Reżyser odziera świętych z całej ich świętości. Strąca ich z niebiańskiego piedestału prosto w szare błoto ludzkiej egzystencji. Ale to właśnie dzięki temu świętość przestaje być wyidealizowanym abstraktem, a staje czymś namacalnym, niemalże na wyciągnięcie ręki. I to chyba właśnie taka, dogłębnie współczesna, hagiografia jest bliższa naszemu sercu. Po obejrzeniu „Świętych osiedlowych” śmiało można stwierdzić, że nie tylko ścieżki Pana są niezbadane, ale i nasza droga do Niego bywa nad wyraz kręta. I nawet w największym bezsensie da się odnaleźć sens. A Bóg? Bóg w tym wszystkim jest po prostu bardzo, bardzo cierpliwy…
Nie jest to oczywiście spektakl, który (przynajmniej w swoim obecnym kształcie) mógłby zaistnieć na większej scenie. To raczej przedsięwzięcie z pogranicza artystycznego performance\'u, eksperymentu scenicznego czy teatru ulicy. Niemniej jednak i do takiego niszowego – podziemnego – teatru czasami warto zajrzeć.
Magdalena Iwańska
Dziennik Teatralny Katowice
8 listopada 2010