Smutek dziecka
Sztuka Magdy Fertacz "Białe baloniki" opowiada historię smutną, choć zakończoną happy endem. Trudno o inne zakończenie, skoro odbiorcą ma być młody widz. W teatrze na premierze było dużo dzieci, większość "teatralnych" - reagowały cudownie okrzykami: "O, twój tata teraz będzie płakał!", i podpowiadały tekst. Nie wiem, jak będzie odbierała spektakl publiczność dziecięca mniej wyrobiona. Właściwie mam kłopot z dookreśleniem wieku odbiorców, bo choć wiele elementów zostało skrojonych na młodszoszkolną dziatwę, problem i nastrój całości zawiera ładunek smutku, który zrozumieć może dziecko starsze, albo dopiero dorosły.Na scenie Teatru Współczesnego oglądamy historię chłopca, którego tata lotnik "poleciał do Australii" szukać siebie. Jakże męskie działanie - polecieć szukać siebie w towarzystwie miłej pani. Jego synek ma na imię Piotruś, pan Piotruś, ale to ojciec jest niedojrzałym Piotrusiem Panem, spełniającym kosztem porzuconej żony i synka marzenie o życiu w utopijnej krainie. Pan Piotruś musi stać się dorosły, bo mama ma depresję, nie chce wstawać z łóżka, wychodzić na słońce, nawet czytać listów od męża - jeśli te w ogóle istnieją, bo może to dzielny synek je wymyśla? Magda Fertacz z empatią, mądrze opowiada o zranionym dziecku, które chce zastąpić tatusia, urosnąć natychmiast i zająć męskie miejsce przy mamie. Jedynym przyjacielem w tej drodze przez smutek zostaje Pan Skarpetka, skarpetka taty, uratowana ze śmietnika, do którego wrzuciła ją mama. Pan, nie pani skarpetka - jak chciałaby gramatyka - bo to projekcja postaci niedojrzałego ojca, towarzysz wierny, niezłomny, trochę śmieszny, więc lepszy od ojca właściwego. Kiedy mama zapada w depresyjny sen, Piotruś ze Skarpetką (cierpiącym na syndrom postśmietnikowy, a więc potrzebującym dużo miłości) szuka ojca, wdrapując się na najwyższy budynek w mieście. Ojca stamtąd nie widać, a przyjaciołom balansującym na krawędzi grozi śmierć. I wtedy interweniują przedstawiciele krainy Mammy.
Do pewnego momentu sądzimy, że Mamma to mama, a jej świat to świat dziecka, bezpiecznie wyściełany ciepłem. Jednak kraina Mammy jest groteskową krainą szczęśliwości, w której do szalonego tańca przygrywa glamrockowy zespół rybek-sztuczną, przypominającą elektronicznie wygenerowane raje, miejsca małych zesłań i ucieczek nieszczęśliwych dzieci.
Uratowane dzieci przechodzą przemianę, zapominają o smutkach i przybierają postaci białych klownów lub galaretki w słoiku. Kraina Mammy usytuowana jest w lesie, po którym grasuje zbuntowana dziewczynka. Ona wyprowadzi Piotrusia i Skarpetkę z pułapki, podpowiadając im, jak zdemaskować Mammę. Władca krainy zapomnienia jest zranionym po utracie dziecka naukowcem, realizującym plan uszczęśliwiania dzieci.
Po powrocie do domu - przez lasy, przez przeszkody jak ze świata Jasia i Małgosi -
Piotruś siada do stołu z mamą i tatą, który wrócił. Szczęśliwa kraina leży tam, gdzie rodzinny stół. Dzieci marzą o tacie i mamie, nie o kupowaniu zabawek, lekcjach chińskiego, leżeniu na trawie, uwiedzeniu przez podejrzanych guru.
Dydaktyczny podtekst sztuki stanowi zaledwie przymieszkę poważnej opowieści o współwystępowaniu szczęścia i nieszczęścia, o akceptacji rzeczywistości, - lepiej kochać dzieci, niż kupować im zabawki, lepiej z nimi być, niż je hodować. Przesłanie przydatne dorosłym, nie wiem, jak rozumieją je dzieci. Bo czy naprawdę chętnie porzuciłyby demona konsumpcji? Ciekawą, wywrotową postacią jest zbuntowana Dziewczynka z procą. Piotruś natomiast realizuje schemat dziecka-męża, nieco niepokojący. Dziewczynkę, jak czarownicę, ekipa Mammy trzyma w klatce, skąd wydobywają ją Skarpetka i Piotruś, żeby z kolei dać się jej uratować.
Zakończenie sztuki rozdziera serce, bo chłopiec dostaje porcję utopijnej strawy w rodzinnym domu. Patrząc na ostatnią scenę okiem dorosłej, mogę zapytać o dorosłych: dlaczego matka wybacza zdradę? Czy przy tym stole nie zawiązujemy akcji innej sztuki, jakiejś farsy mieszczańskiej o zamiataniu pod dywan uczuć w imię dobra dziecka? Gdybym patrzyła okiem dziecka, nie zadawałabym takich pytań. Widziałabym kontrast pomiędzy smutnymi scenami w domu rodzinnym a groteskowymi w krainie Mammy. Słyszałabym ostrą muzykę i poddawałabym się magii efektów: pan Drapacz Chmur w wielkim cylindrze-wieżowcu pali cygaro, poddani Mammy tańczą, za tajemniczymi drzwiami X znikają postacie. Pod koniec sztuki oglądamy film nakręcony w szczecińskiej scenerii, wewnętrzną baśń-przypowieść o naukowcu, jego żonie i nieszczęśliwym synku. Widzimy, jak "objąć katedrę" (dosłownie, wdrapując się na nią) i poznajemy znaczenie słowa "palindrom". W dwuipółgodzinnym spektaklu zmieszczono bardzo wiele. Być może kontrowersyjnym rozwiązaniem jest wprowadzenie muzyki Piotra Klimka oraz grupy Zezowate Rybki Band, brzmiącej raczej niedziecięco, i krzykliwych kostiumów rybek; może Mamma wygląda zbyt demonicznie. Aktorzy mają pewien kłopot z wcielaniem się w role dzieci i dla dzieci - co nie dziwi w teatrze bardzo dorosłym. Świetny jest Wojciech Sandach jako Pan Skarpetka, ale Arkadiusz Buszko wygląda i brzmi po prostu jak dorosły udający nie wiadomo dlaczego kilkulatka. Odniosłam też wrażenie, że spektakl w drugim akcie traci dynamikę. Od pewnego momentu wiadomo już, że bohaterowie muszą uciec i wrócić do domu, ale jeszcze koniecznie trzeba to opowiedzieć, spowalniając akcję.
Myślę, że reżyser Piotr Ratajczak trafnie rozpoznał wrażliwość współczesnego dziecka, oglądającego MTV i Cartoon Network, przyzwyczajonego do bombardowania bodźcami. Dawniej do dzieci w teatrze mówiono powoli i wyraźnie, dziś utrzymanie uwagi najmłodszych wymaga mocniejszego uderzenia. Melancholijny i przypowieściowy sens sztuki trochę ginie przytłoczony scenicznymi efektami, ale nie spieszyłabym się z oceną całości jako potencjalnie przerażającej dla dzieci. Nie od dziś wiemy, że dzieci nie są niewiniątkami i mają mniej zahamowań niż dorośli, chętniej uwierzą, pójdą za opowieścią, przetrawią okrucieństwo i będą się śmiać niekoniecznie tam, gdzie my byśmy tego chcieli. Z puszczania bąków mogą na przykład, i z fioletowego psa bez ogona, ale czy także z dziewczynki oblepionej maskotkami? Nawet jeśli nie każda scena jest odbierana zgodnie z intencjami, a część rozwiązań może budzić opór, spektakl przyciąga uwagę, zadaje ważne pytania. Czy wszystkie skierowane do dzieci? Dorośli mogą przekonać się, że te formy zapomnienia, które mamy dla siebie i dla najmłodszych, nie leczą samotności i poczucia zagrożenia. I jeszcze coś: dzieciństwo jest czasem strasznym - tę myśl potwierdza tekst sztuki i szczeciński spektakl.
***
Inga Iwasiów - profesor literaturoznawstwa, krytyczka literacka, poetka i prozaiczka, od 1999 roku redaktor naczelna dwumiesięcznika "Pogranicza".
Autorka powieści Bambino (2008) nominowanej do Nagrody Literackiej Nike; ostatnio wydała powieść Ku słońcu (2010).
Inga Iwasiów
"Teatr"
27 września 2010