Smutek peerelowskiej paprotki

"Utopia będzie zaraz" Michała Zadary uchwyciła aurę lat 80. Ale ich marazm udzielił się spektaklowi. Zanim rozpocznie się krakowskie przedstawienie, czytamy wyświetlone ponad sceną pytanie: jak w końcu opowiedzieć historię tamtych ludzi?

Chodzi o to, by nie powielać społeczno-politycznego banału, lecz wydobyć to, co się składało na codzienność. Mamy być świadkami wyprawy w poszukiwaniu straconego peerelowskiego czasu.

Rytm historii odmierzają rzutnik i napisy przypominające o wielkich wydarzeniach. Majaczą gdzieś daleko, w głębi sceny, prawie nierealne. Życie bohaterów biegnie osobnym nurtem. Można nawet powiedzieć, że czas się zatrzymał jak w prowincjonalnym fryzjerskim zakładzie, który stanowi główny motyw scenografii. Znakomitej, hiperrealistycznej. Robert Rumas oblepił przybrudzoną zieleń ścian doniczkowymi paprotkami. Nieumyta witryna wabi napisem „Trwała ondulacja”, a tuż przy wejściu zawieszono kotary z obszyciem na dole ze skaju.

Słabości spektaklu biorą się z formy opartej na monologach autorstwa Pawła Demirskiego. Wiadomo: żyjemy w czasach postdramatyczych, ale niedorobiona dramaturgia świadczy o lenistwie. Odgrzebywanie zaś wspomnień ze szkolnego zeszytu stanowi łatwe alibi dla częstej naiwności.

Nie twierdzę, że nie poczułem aury lat 80. W granej przez Barbarę Wysocką historii awantury z rodzicami o to, by pukali do pokoju, nim wejdą, wyraża się duch totalitaryzmu obecny również w życiu rodzinnym.

Punkowiec Juliusza Chrząstowskiego marzy o gitarze, a opowieść jest zaprawiana gorzką ironią, bo lata 80. nie były okresem realizacji każdej zachcianki. Jednak początek spektaklu tak celnie portretuje beznadzieję ostatniej dekady PRL, że popadłem w stupor, jaki pamiętam z tamtych dni. A nawet zachciało mi się spać.

Zadara nie lubi się wdzięczyć do widza. Nie sądzę jednak, by chciał wyprodukować peerelowski bubel. Miał podobny pomysł jak autorzy filmów „Dom zły”, „Rewers” i „Wszystko, co kocham”. Ale zrealizował go najgorzej z nich.

Co innego Jacek „Budyń” Szymkiewicz, autor opracowania muzycznego. Nie ma wielkiej filozofii w pokazaniu minionego czasu poprzez stare hity – „Ulicę” zespołu Aya RL, „Centralę” Brygady Kryzys i „Dmuchawce, latawce, wiatr”, piosenkę o lepszym świecie Budki Suflera. Jednak „Budyń” zaaranżował lekcję muzyki prowadzoną przez Annę Radwan-Gancarczyk ubraną jak Urszula. To niesamowity punkowy jam rozpisany na gitary, akordeon i bębny. Kulawa, naiwna, a jednak pełna energii i szczerości jarocińska improwizacja. Chciałoby się wskoczyć na scenę i krzyczeć: tak właśnie było!

Rewelacją spektaklu jest Jan Peszek w roli fryzjera. Przez pierwszy akt walczy z psującymi się, mrugającymi jarzeniówkami. W drugim mówi fragment „Ksiąg narodu polskiego”. Naiwność Mickiewiczowskiego wykładu historii świata i bełkotliwy język idealnie pasują do przaśnego fartucha prowincjonalnego rzemieślnika i domorosłego historiozofa rozważającego sens procesów dziejowych. Sekwencja, w której udowadnia, że nasi zaborcy byli satanistami, to majstersztyk.

A przecież w tym romantycznym szaleństwie były nadzieja i metoda na przetrwanie. Dziś ma nam wystarczyć Lady Gaga, kiepska kopia kiczu disco z lat 80. Utopie się nie spełniają.



Jacek Cieslak
Rzeczpospolita
18 stycznia 2010