Sofokles w formalinie
Możemy być dumni z autorskich teatrów stworzonych przez wybitnych plastyków i scenografów, Tadeusza Kantora i Józefa Szajnę. Potrafili w sposób twórczy i spójny połączyć plastyczną materię z żywym aktorem i przetworzonym tekstem literackim. Co nie jest rzeczą prostą; zwłaszcza, gdy scenograf zabiera się za reżyserowanie dramatu na scenie repertuarowej.Uwidoczniła to ostatnia premiera Teatru Miejskiego im. W. Gombrowicza w Gdyni. Uznany artysta, Leszek Mądzik, założyciel, scenograf i dyrektor Sceny Plastycznej Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego wyreżyserował, a może raczej „zobrazował”, tragedię Sofoklesa. „Antygona” to dzieło znane wszystkim od szkoły podstawowej i nie miejsce tutaj na analizę literacką. Zasiadając na widowni zadałem sobie pytanie, jakież to fascynujące obrazy da się stworzyć na podstawie klasycznego tekstu zbudowanego na monologu i dialogu, na jedności czasu i przestrzeni. Niech mnie zlinczują fani talentu Leszka Mądzika i tak będę się upierał, że jego spektakl to totalna porażka. To Sofokles zatopiony w formalinie, która zabiła wszelkie „bakterie” dramatyczności, zakonserwowała sceniczny banał, wygarbowała aktorów z emocji, wytwarzając to, co sztuczne i monotonne.
Najbardziej rozczarowało mnie to, co powinno być najsilniejszą stroną spektaklu: scenografia i obrazowość. Na niewielkiej i zatłoczonej przez podnoszone i opuszczane podesty-ściany scenie, udekorowanej słupami niczym resztkami greckich kolumn, nie udało się wyczarować czarownych obrazów. Postawiono tutaj na mobilność ciężkich elementów dekoracji. W oknie sceny dwa wąskie podesty przypominające zwodzony most rozdzielały jedynie jedną scenę od drugiej; niezbyt efektowne plastycznie i nie „ogrywane” przez aktorów. W głębi sceny dwa podesty uniosły się i jako ściany ze szczeliną-wejściem już tak pozostały do końca spektaklu. Mrok i słabe światło punktowe ledwie wydobywało aktorów z „grobowej ciemności”. Poszczególne sceny nie różniły się specjalnie, ani też nie zaskakiwały sposobem oświetlenia czy plastyczną pomysłowością. Gdzie się podziały mocno nagłaśniane frapujące „obrazy” Mądzika? Co prawda, był jeden taki obraz rozpoczynający spektakl. Dwaj prawie nadzy mężczyźni miotają się w konwulsyjnym balecie, jakby pogrzebani żywcem w trumnie, aby w końcu znieruchomieć. Scena efektowna i robiąca wrażenie, chociaż mało kto domyśli się, że to pewnie dwaj bracia, Polinik i Eteokles, którzy polegli w bratobójczej walce.
Zofia de Ines wymyśliła kostiumy, które miały plastycznie zdeformować aktorów. Obszerne, całe „po grecku” w fałdach i plisach, ale wyglądające jak uszyte z taniej błyszczącej podszewki. Nie charakteryzowały postaci, nie przydawały im monumentalizmu, ani też naturalności. Ot, taki pokaz mody modnej pani kostiumolog. Można w nich zagrać każdą sztukę. Tylko po co ?
Leszek Mądzik jako reżyser nie przekonał mnie, że powinien nadal pracować nad dramatem. Nie wiadomo po co zabrał się za „Antygonę”. Nie ma tutaj żadnej interpretacji, żadnego przesłania do współczesnej widowni. Jest to, co w tekście. Bez żadnego kontekstu. Za to jest dużo skreśleń, szczególnie w partiach chóru, który niby był, ale jakby go nie było. Bo jak nazwać ludzko-podobne gnomy w obszarpanych opończach snujące się wolno po scenie, bez sensu i bez głosu. A chór w tej tragedii jest ważnym komentatorem tragicznych zdarzeń i reprezentuje mieszkańców Teb. Jest dramatycznym partnerem głównych protagonistów.
Zamiast tego słyszymy z głośników zdeformowane kawałki tekstu, na które dziwaczni „chórzyści” wcale nie reagują. Bo ważniejszy jest banalny obrazek. Jeszcze gorzej wyglądają w tym incydencie aktorzy, z którymi reżyser nie potrafił wypracować ról i ukształtować postaci. Mamy tutaj jakby dwa ścierające się ze sobą teatry: teatr plastyczny i dosyć już staroświecki teatr rapsodyczny. Kiedy pojawiają się monologi i dialogi, reżyserowi brakuje pomysłów na sytuacyjne rozwiązanie scen. Unieruchamia aktorów w punktowym świetle i pozostawia sam na sam z tekstem. Przy ubogiej gestykulacji, ciemnych twarzach, monotonnym i pozbawionym podtekstu operowaniu głosem, przy braku wiarygodnej i autentycznej emocji, bezradność reżysera podzielają aktorzy. Nie ma tu ról godnych uwagi. Teatr ociera się o amatorszczyznę. Wystarczy. Cóż, każdemu może nie wyjść. Byle coś z tego wyszło.
Józef Jasielski
Dla Dziennika Teatralnego
11 lutego 2012