Spotkanie Wielkiej Trójki
Bóg trójcę lubi, ludzie zresztą też, więc dzisiaj w Filharmonii objawi się Wielka Trójka. Zademonstruje lewacką dewiację i wulgarność oraz burżuazyjny formalizm. O czym uprzedza towarzysz Stalin.Szostakowicz, Prokofiew i Chaczaturian zostali zaanonsowani na plakatach jako klasycy rosyjscy, chociaż tak naprawdę byli klasykami radzieckimi, tworzącymi pod czujnym uchem „ojca narodów”. Oczywiście, nie od razu zostali klasykami, najpierw musieli przejść przez piekło młodości. Gdy Dymitr Szostakowicz przyniósł swojemu profesorowi Głazunowowi, dyrektorowi Konserwatorium w Petersburgu do oceny I Symfonię, ledwo wydusił z siebie, że temat trzeciej części podobny jest trochę do Rimskiego-Korsakowa. - No to chwała Bogu, że w ogóle jest do czegoś podobny – bezlitośnie odparł Głazunow. Ale jak już juwenilia zostały wrzucone do pieca, cała trójka pokazała siłę.
Przede wszystkim siłę tworzenia, choć siły do życia i przeżycia w Związku Radzieckim też im nie zabrakło. Notabene, po jednym z amerykańskich tourneé Prokofiewa, który był równie wybitnym pianistą co kompozytorem, krytycy pisali o jego „stalowych palcach, stalowych kiściach, bicepsach i tricepsach”. Natomiast sam Prokofiew zanotował w „Autobiografii” zabawne zdarzenie: „w hotelu windziarz-Murzyn dotknąwszy mojego ramienia powiedział nie bez szacunku: <stalowe muskuły>..., zaliczając mnie widocznie do bokserów”.
Bez stalowych muskułów mógł się wprawdzie Prokofiew ostatecznie obejść, ale stalowe nerwy po prostu musiał mieć, bo tworzył w zbyt ciekawych czasach. Próbował zyskać uznanie towarzyszy, komponując muzykę do tekstów Marksa, Lenina i Stalina, jednak jego „Kantata na XX-lecie października” nie została dopuszczona do wykonania, bo była kwintesencją „lewackiej dewiacji i wulgarności”. Z kolei projekt wielkiej opery „Wojna i pokój” został skrytykowany ze względu na możliwość skojarzenie dobrotliwego ojca narodów Stalina z ciemiężcą Napoleonem, jako że jednemu i drugiemu Opatrzność poskąpiła wzrostu. A poza tym jak uznał odpowiedzialny za kulturę radziecką towarzysz Żdanow, Prokofiew okazał się typowym wyzyskiwaczem, który siedział w domu grając na pianinie, zamiast pomagać kołchoźnikom w żniwach.
Natomiast Szostakowicz dostał od Józefa Wissarionowicza etykietkę formalisty i był określany jako „element obcy, jeśli nie jawnie szkodliwy”, a jego opera „Lady Makbet Mceńskiego Powiatu” przez długie lata uchodziła za modelowy zbiór cech, których nie powinna mieć muzyka symfoniczna pisana przez komunistycznych kompozytorów. Szostakowicz próbował układać się ze Stalinem, komponując choćby muzykę do filmów przez niego aprobowanych, czy podpisując się pod listem potępiającym Sacharowa, ale odchorowywał te kompromisy.
Najmniej problemów miał Chaczaturian, choć i on musiał przechodzić męki strachu, gdy generalissimus oglądał jego balet „Gajane”, z finałem będącym hymnem na cześć przyjaźni między narodami Związku Radzieckiego. Jedno skrzywienie satrapy i byłoby po kompozytorze.
Chaczaturian i Szostakowicz przeżyli swojego niebezpiecznego krytyka, Prokofiew umarł niemal w tej samej godzinie, co Stalin. Cała czwórka wciąż cieszy się sławą, choć tylko trzech chcemy słuchać. Ostatecznie klasycy.
Ale to nie oznacza, że już nietykalni. Dzisiaj będą zależni od znakomitego dyrygenta Jerzego Salwarowskiego, a on ma wielką władzę. Sergiusz Prokofiew w swojej "Autobiografii" wspomina o dyrygencie, który miał problem z fragmentem w partyturze opery Sadko Rimskiego-Korsakowa, opartym na jedenaście czwartych. Wreszcie dyrygent wpadł na pomysł: aby nie wypaść z taktu, podczas dyrygowania mruczał w kółko „Ri-mski Ko-rsa-kow zu-peł-nie zwa-rio-wał!” Posłuchajmy, co będzie szeptał maestro Salwarowski.
Beata Maciejewska
Materiały Teatru
28 października 2011