Spowiedź nieudacznika
Aktorzy Teatru Wybrzeże w Gdańsku udowadniają, że ze słabej literacko sztuki można zrobić całkiem niezły spektakl. W efekcie "Być jak Kazimierz Deyna" Piotra Jędrzejasa to komedia okraszona ironią i groteską.Grzywka zaczesana na bok, włosy lekko przydługie. Spojrzenie bystre, jednak smutne. Jedna z legend polskiej piłki nożnej, podpora drugiej linii warszawskiej Legii - Kazimierz Deyna. Pamiętacie go jeszcze? W barwach Legii rozegrał 304 mecze, strzelając 94 bramki. Tak, to "Kaka" w 1977 roku strzelił spektakularnego gola Portugalczykom i równie spektakularnie spudłował podczas meczu z Argentyną. - Dziś już takich sportowców zapaleńców nie ma - mawiał niegdyś mój znajomy, który piłkarską biografię Deyny znał na pamięć.
Trudno się domyślić, dlaczego Radosław Paczocha swój dramat opatrzył tytułem "Być jak Kazimierz Deyna". Bo co z tego, że główny bohater jego sztuki urodził się pamiętnego dnia, kiedy piłkarz strzelał gola Portugalczykom? Życie bohatera ma się nijak do biografii wybitnego piłkarza. Bo bohater piłkarzem nie jest, nawet o tym nie marzy i ledwo wie, kto to ten Deyna. W programie czytam, że to "kwestia raczej postawy życiowej niż kariery. To znaczy tyle, co nie dać się zniechęcić". I to mnie nie przekonuje, bo przecież życie bohatera, to dość typowe dorastanie w PRL - z nadgorliwą matką, leniwym ojcem wpatrzonym w ekran czarno-białego telewizora, z siostrą z ADHD Nie dziwi też, że młody człowiek jak najszybciej chce wyrwać się z toksycznego domu, studiować - cokolwiek, wreszcie znaleźć dziewczynę, z którą można by się ożenić i stworzyć przynajmniej namiastkę szczęśliwej rodziny. Więcej analogii do życia bohatera można już znaleźć w biografii Paczochy - studenta polonistyki, urodzonego w 1977 roku... Także literacka jakość tekstu budzi zastrzeżenia - fabuła jest dość przewidywalna, a jakość dialogów nie powala na kolana - owszem chwilami są śmieszne.
I gdyby nie świetny aktorski zespół Wybrzeża, który rekompensuje miałkość tekstu, spektakl byłby tylko wątpliwej jakości satyrą na dorastanie w PRL-u.
Znakomity jest przede wszystkim Robert T. Majewski - jednocześnie narrator i czołowa postać opowieści. Jego bohater to nierozgarnięty ciamajda, mówi wolno i z groteskową czułością. To jego intymna spowiedź o kilku wstydliwych epizodach z życia. Z atencją wspomina dziadka (zabawny Florian Staniewski), co to mawiał "skurwisyny", nauczył go palić jeszcze w wieku dziecięcym i, co najważniejsze, pożyczył forsę na pierwszy zagraniczny wyjazd. Bohater Majewskiego jest też ironiczny i zdystansowany wobec świata, który opisuje - widzi i czuje więcej niż inni. Bardzo podobały mi się też Anna Kociarz i Monika Chomicka-Szymaniak - sprawnie zmieniają maski, gesty, pozy i wchodzą w kolejne role. Jak trzeba przerysowani są też Matka Marzeny Nieczui-Urbańskiej oraz Ojciec Krzysztofa Matuszewskiego. Zaś Żona Karoliny Piechoty to wcielenie spokoju i... skromności - dobra rola młodej zdolnej aktorki.
Inscenizacja Piotra Jędrzejasa na szczęście nie udaje, że jest czymś więcej niż tylko sprawnie skrojoną komedią. Trochę zabrakło w niej konkretnego i ciekawego pomysłu na eksploatowany ostatnio zwłaszcza przez kino, ale też i teatr temat dokuczliwego, chwilami zabawnego i absurdalnego życia w PRL-u. Dla mnie pomysł, by porównać je do boiska piłkarskiego i meczu, gdzie ktoś zawsze musi przegrać, a kogoś zawsze wygwiżdżą, jest odrobinę niestrawny.
Agnieszka Michalak
Dziennik Gazeta Prawna
29 maja 2010