Spóźniona pasażerka

Ta premiera była wydarzeniem wyczekiwanym. Odkrywamy bowiem właśnie nową, nieznaną adaptację opowieści, która rodziła dotąd dzieła znakomite. Takie było słuchowisko Zofii Posmysz z 1959 roku rozwinięte potem przez autorkę w scenariusz legendarnego filmu Andrzeja Munka, wreszcie - w powieść

Na podstawie książki Aleksandr Miedwiediew i Mieczysław Weinberg napisali w 1968 roku operę, która premiery doczekała się dopiero w lipcu tego roku, kilkanaście lat po śmierci kompozytora. Po prezentacji na festiwalu w Bregenz, kiedy to okrzyknięto ją niemal arcydziełem, „Pasażerka” dotarła właśnie do Warszawy.

Libretto opery różni się znacznie od oryginału Zofii Posmysz, która pokazuje Auschwitz widziane oczami nazistowskiej funkcjonariuszki Lisy. Miedwiediew zdaje się przesuwać akcent na opis koszmaru życia obozowego, traktując postać Niemki trochę jako pretekst. To przesunięcie stanowi jednak o scenicznej słabości opery. Zamiast psychologicznego studium lęku, osaczenia i mechanizmu samousprawiedliwienia dostajemy bowiem dydaktyczną opowieść odgrywaną przez płaskie figury, o których od początku wszystko wiemy: zła Niemka, dobra Polka, bohaterska Rosjanka…

„Pasażerka” należy niewątpliwie do najlepszych partytur Weinberga; wyrafinowany eklektyzm jego muzyki kontrastuje mocno z librettem swoją nowoczesnością, ironią, niejednoznacznością. Swingujące tło dźwiękowe transatlantyckiej podróży przeszywają strumienie ostrych współbrzmień znaczące emocje głównej bohaterki. Sceny obozowe niosą muzykę czarniejszą od nocy. Jak diabelski śmiech brzmi w niej banalny walc grany przez obozową orkiestrę. Są w tym utworze chwile, w których uwalniamy się od opowieści; być może dotykamy wówczas najbardziej osobistej sfery uczuć kompozytora. Uciekając na stronę radziecką, 20-letni Weinberg umknął Zagładzie, która pochłonęła całą jego rodzinę. Nie potrafimy dziś sobie wyobrazić, co mogła znaczyć dla niego ta opera…

„Pasażerkę” czas potraktował brutalnie: w latach 60. nie zobaczyła jej radziecka publiczność, dla której była pisana. A dzisiaj – czy kogokolwiek wzruszy skarga śpiewaczek poprzebieranych w pasiaki i wyśpiewujących na pryczach łzawe piosenki ludowe? Nie zirytuje dosłowność scenicznych obrazów, pusta w środku jak teatralne rekwizyty? Tych pytań najwyraźniej nie zadał sobie David Pountney-, który wspólnie ze scenografem i z twórczynią kostiumów zbudował na scenie sztuczne Auschwitz z butaforii, po którym błąkają się – wokalnie zresztą bardzo dobrzy – śpiewacy. Pozostawieni przez reżysera sami sobie grają, jak potrafią. Ambitniejsze próby stworzenia postaci podejmuje jedynie Agnieszka Rehlis znakomicie śpiewająca rolę Lisy. Dyrygent Gabriel Chmura (któremu w dużej mierze zawdzięczamy odkrycie nieznanej poza ZSRR muzyki Weinberga) plastycznie kształtuje grę orkiestry. Zły teatr zabija jednak muzykę; nic nie jest w stanie powstrzymać wszechogarniającej nudy.

Dwa momenty pozostają w pamięci. W finale Marta (Elena Kelessidi) wychodzi na scenę w zwykłym ubraniu, bez teatralnego pasiaka. Dopiero wtedy jest naprawdę przejmująca. Wcześniej jeden z więźniów gra swoim oprawcom Bacha na skrzypcach. Akcja się zatrzymuje, a stara niemiecka muzyka brzmi jak najstraszliwsze oskarżenie. Tylko te krótkie chwile podtrzymują jeszcze nadzieję, że opera o Zagładzie jest możliwa.



Adam Suprynowicz
"Przekrój" 42/2010
2 listopada 2010
Spektakle
Pasażerka