Sprawa Brzozy, czyli Łódź sztuce nierada

Na wczorajszej sesji rady miejskiej w Łodzi prezydent Jerzy Kropiwnicki uzasadniał swoją decyzję o odwołaniu dyrektora artystycznego Teatru Nowego Zbigniewa Brzozy

Trwający od początku lipca konflikt w Teatrze Nowym w Łodzi zatoczył szerokie kręgi. Gdy okazało się, że prezydent miasta Jerzy Kropiwnicki zamierza nie przedłużać umowy z dyrektorem artystycznym Zbigniewem Brzozą, z protestami wystąpili aktorzy, dramaturdzy, dyrektorzy teatrów, ZASP. Piotr Dejmek zwrócił się do władz Łodzi o odebranie teatrowi imienia jego ojca Kazimierza Dejmka.

Sprawa miała znaleźć finał na wtorkowej sesji rady miejskiej w Łodzi. Jerzy Kropiwnicki przedstawił sprawozdanie dotyczące Nowego. Była szansa na konfrontację prezydenta z politykami opozycji, którzy w kuluarach nie ustawali w zapewnieniach o swoim poparciu dla Brzozy. Prezydent jednak nie pozostawił przestrzeni do dyskusji. Powtórzył swoje argumenty dotyczące niskiej frekwencji oraz narastającego konfliktu między dyrektorem a częścią zespołu. Skomentował też toczącą się w mediach dyskusję wokół sprawy Nowego. Jego zdaniem stała się ona okazją do wygłaszania przez polityków wypowiedzi gorszących, wyrażających pogardę dla prostych ludzi.

Potrzebujemy oświeconej władzy

Rozmowa ze Zbigniewem Brzozą, reżyserem

Jakiego teatru potrzebuje Łódź?

Zbigniew Brzoza: Wiem tylko, do jakiego była przyzwyczajona. Przed objęciem dyrekcji Teatru Nowego spotkałem się z kolporterkami biletów. Opowiadałem im o swoich planach, profilu teatru. One słuchały, słuchały. W końcu w krótkich żołnierskich słowach wyjaśniły mi: "Panie dyrektorze, my tutaj, żeby sprzedać bilety, potrzebujemy czterech rzeczy". Ja przygotowałem się do notowania, a one: "Bajki dla dzieci młodszych, bajki dla dzieci starszych, lektury i czegoś lekkiego na wieczór".

Teatr Nowy Zbigniewa Brzozy miał być inny. To było jasne od pierwszej premiery, Dejmkowskiej "Brygady szlifierza Karhana". Czy już wtedy dostawał pan niepokojące sygnały z urzędu miasta?

- Miałem całkowicie wolną rękę.

A w teatrze? Nikt nie protestował? Przedstawiciele związków chodzili ze skargami do prezydenta niemal od pierwszych dni pana urzędowania.


- W teatrze nikt nie postawił mi otwarcie zarzutów. O ile wiem, pierwsze grupy - przedstawiciele "Solidarności" - chodziły z żądaniami zwolnienia mnie, ponieważ na wstępie podziękowałem za współpracę dwunastce aktorów. Były to głównie osoby, które w 2003 roku, w momencie największego kryzysu w historii Teatru Nowego, przyjął Grzegorz Królikiewicz. Po narzuceniu zespołowi dyrekcji Królikiewicza przez Jerzego Kropiwnickiego teatr został objęty bojkotem środowiskowym. Przyszli do niego jedynie straceńcy, często ludzie, którzy od lat już nie pracowali w zawodzie. Nie widziałem dla nich ról w kolejnych sezonach. Rozumiem, że ta grupa mogła być rozżalona.

To, czego nie pojmuję, to postawy osób zatrudnionych w teatrze, które rozsiewały po mieście insynuacje i półprawdy. Przodowała w tym m.in. pani Bożenna Jędrzejczak, radna PiS i sekretarz literacki. Jej "wiadomości" o katastrofalnej sytuacji finansowej i artystycznej Nowego docierały m.in. do miejskiej komisji kultury. Za każdym razem przeciwko pomówieniom mogłem przedstawić fakty - sprawa więc cichła.

A co z pracownikami, którzy podczas ubiegłotygodniowego referendum głosowali przeciwko panu? Techniczni, mechanicy, osoby zatrudnione w pracowniach? Ich warunki pracy pogorszyły się za pana dyrekcji?

- Skąd, doszły okazje do zarobienia fajnych pieniędzy przy spektaklach wyjazdowych. Pilnowałem, żeby pieniądze przestały wyciekać z teatru. Pokoje gościnne, które rzekomo odnowiłem dla swoich "koleżków z Warszawy", zajmowali realizatorzy spektakli. Wcześniej noclegi załatwiano na mieście za horrendalne kwoty.

Regularnie spotykałem się z załogą, by wyjaśnić, co zrobiliśmy, jakie mamy wyniki, jakie plany. Tylko raz to spotkanie miało przebieg dramatyczny. Na początku sezonu jeden z aktorów, wiceprzewodniczący "Solidarności", grał pijany w spektaklu i molestował aktorkę. Został zwolniony, odwoływał się w sądzie, przegrał proces. Zasmucające jednak, że podczas tego procesu członkowie zakładowej "Solidarności" bronili go najobrzydliwszymi argumentami, że jeśli aktorka grała dziwkę, to wolno ją było tak potraktować. Powiedziałem wtedy wiele gorzkich słów na temat tak rozumianej "solidarności". To mogło się oczywiście nie podobać.

Co pan myśli o apelu Piotra Dejmka, by odebrać Nowemu patronat jego ojca?

- Rozumiem, szanuję, jestem pełen podziwu dla postawy pana Piotra Dejmka. Myślę jednak o przyszłości teatru. Afera Królikiewicza pokazała, że gdy przyzwoici ludzie odwracają się od teatru, musi on ucierpieć. W tej chwili namawiam młodych aktorów, których ściągnąłem z Filmówki, by zostali. Chciałbym, żeby "Brygada..." była grana, by spektakle jeździły na festiwale, żeby odbył się zaplanowany przez Leszka Karczewskiego i mnie jesienny przegląd. Żeby aktorzy mogli się nadal w tym teatrze spełniać. Rozmawiałem z dyrektorem naczelnym Januszem Michalukiem. Jest taka szansa. Być może już za rok i trzy miesiące, po kolejnych wyborach prezydenta Łodzi, znów będą mogły zacząć się w Nowym dziać ciekawe rzeczy. Trzeba go do tego czasu utrzymać przy życiu.

Jak zmienić przepisy, by takie sytuacje się nie powtórzyły?

- Problemem jest wprowadzony przez Izabellę Cywińską rozdział funkcji dyrektora naczelnego i artystycznego. W czasach transformacji obawiano się, że artyści pogubią się w nowej rzeczywistości, zapewniono im więc wsparcie menedżerów. Jednak niewielu naczelnych to specjaliści. Najczęściej to ludzie z politycznego nadania, dla których idealny model teatru to: zero ryzyka i nie za dużo grania. Za ryzykiem artystycznym idzie przecież ryzyko polityczne, a każde przedstawienie kosztuje. Teraz, gdy rynek się nieco ustabilizował, naczelnym powinien być artysta, a menedżer może być jego doradcą.

Kolejna rzecz to kadencyjność dyrekcji i zespołów aktorskich. Wiem, że to niepopularne, ale uważam, że aktorzy powinni czuć, że ich sukcesy, ich los związany jest z osobą i wizją dyrektora. To mit, że zespoły powinno się budować przez dziesięciolecia. Ktoś, kto przez 30 lat tkwi w tej samej placówce, staje się urzędnikiem na stanowisku aktora.

Sprawę kontraktów dyrektorskich utrudnia ustawa dotycząca teatrów publicznych. W kontraktach trzeba by zapisać plany i obowiązki dyrektora na kilka lat, a w polskim prawodawstwie niedopuszczalne jest planowanie poza rok budżetowy.

Problem jest także z teatrami miejskimi. Sama idea jest słuszna, miasto powinno mieć wpływ na teatr, który w dużym stopniu buduje jego tożsamość. Ale 5-6 milionów na teatr w budżecie miasta to duża pozycja. Można by za to zbudować żłobek czy przystanki autobusowe. Trudno się oprzeć pokusie kontroli nad tymi pieniędzmi. A gdzie zaczyna się kontrola, kończy się sztuka. Może więc pieniądze powinny iść z instytucji bardziej od teatru oddalonych, np. z ministerstwa? Jak w przypadku teatrów narodowych?

Wielu nieporozumień dałoby się uniknąć, gdyby skorzystać z doświadczeń niemieckich. Tam władze miasta precyzyjnie określają na wstępie, czego oczekują od dyrektora. Łącznie z tym, ile ma on wystawić w sezonie bajek, fars, ile rewii, a ile tytułów z klasyki narodowej. Nie narzucają tytułów ani realizatorów, więc dyrektor może każdą z tych pozycji potraktować twórczo, ciekawie. Wbrew pozorom nie ogranicza to swobody artystycznej, a przynajmniej nikt nie jest rozczarowany.

Ważny jest też obyczaj. Potrzebujemy dobrych praktyk. Oświeconej władzy, która zdaje sobie sprawę z roli sztuki w budowaniu obywatelskości. Potrzebujemy też komfortu ponoszenia porażek. To one często bywają najbardziej twórcze i budujące.

Ogląd jednego sezonu

Rozmowa z Jerzym Kropiwnickim, prezydentem Łodzi

Skąd pomysł referendum w sprawie poparcia dla dyrektora, który sprawował swoją funkcję lepiej niż większość poprzedników?

Jerzy Kropiwnicki: Rok temu pan Brzoza został wybrany głosami pracowników teatru i delegatów ZASP, a nie osób, które ja rekomendowałem do komisji konkursowej. Moi urzędnicy głosowali w inny sposób. Reprezentantów ministerstwa nie było, bo minister nie był zainteresowany delegowaniem swoich ludzi do komisji, która wybiera nie dyrektora naczelnego, ale jego zastępcę do spraw artystycznych. Decyzja ministra zdziwiła mnie, ale ją przyjąłem. Zapowiedziałem też, że to samo towarzystwo, które dyrektora wybrało, po pełnym sezonie będzie mogło potwierdzić zaufanie do niego lub mu go odmówić.

Dlatego podpisał pan kontrakt na jeden sezon? Każdy organizator życia kulturalnego zgodzi się, że jeden sezon to za mało, by kogokolwiek rozliczyć z osiągnięć.

- Podpisałem kontrakt na jeden sezon, bo taki mam zwyczaj. Może inne teatry funkcjonują inaczej, ale mnie wystarczy ogląd jednego sezonu. To się zaczęło od dyrekcji Grzegorza Królikiewicza, kiedy natrafiłem na opór załogi - zadecydowałem, że dam jej szansę wypowiedzieć się po roku, a wcześniej nie będę przyjmował żadnych skarg. Pan Królikiewicz musiał niestety zrezygnować po roku z przyczyn zdrowotnych.

Panu Zelnikowi przedłużyłem kontrakt bez problemu. Pożegnaliśmy się po kilku latach, gdy postanowił opuścić Łódź z przyczyn rodzinnych. W sprawie pana Brzozy przychodziły do mnie regularne delegacje niezadowolonych pracowników teatru, więc było jasne, że konsultacja jest konieczna.

A co zarzucali dyrektorowi niezadowoleni pracownicy?

- Nie słuchałem ich. Powiedziałem - wrócimy do tematu po roku. Gdyby sezon był udany, a nastroje w teatrze uspokoiły się i zespół wyraził dalsze poparcie, pewnie podpisałbym ze Zbigniewem Brzozą umowę na czas nieokreślony.

Co to dla pana znaczy "udany sezon"? Sezon Brzozy był oceniany przez krytykę jako najlepszy od lat.

- Artystycznie był może niezły. Ale pod względem zapełnienia widowni - tragiczny. Publiczność można było pomieścić w dwóch rzędach, a sala dysponuje przecież 300 miejscami.

Ja dostałam z teatru inne dane. Frekwencja spadła zaledwie o kilka procent w porównaniu z okresem dyrekcji Jerzego Zelnika. A to był pierwszy sezon, w którym oswaja się widza z nową wizją.

- Gdyby poprosiła pani o wyszczególnienie frekwencji na poszczególnych spektaklach, pewnie okazałoby się, że liczby podbijały pełne sale na spektaklach gościnnych. Proponowałem dyrektorowi małą scenę eksperymentalną, gdzie nie rozliczałbym go ze sprzedanych biletów. Odmówił. Zresztą nie tylko o widownię tu chodzi. Program naprawczy, program odzyskania widza dla Teatru Nowego zamierzałem i tak podjąć od tego roku - nieważne, czy z panem Brzozą, czy z jego następcą.

Powtarzam, że chodzi tu o brak zaufania zespołu. Nie o moją niechęć czy gust. Ja nie jestem stroną w tej sprawie.

Co teraz będzie z Teatrem Nowym?

- Ogłoszony zostanie kolejny konkurs na kandydata. Będzie komisja w takim samym składzie jak ostatnio: trzy osoby wyznaczone przeze mnie, dwóch reprezentantów ZASP, dwie osoby ze związków. Do ministra już się nie będę zwracał.

Z kolejnym dyrektorem też podpisze pan umowę na rok?

- Taki mam zwyczaj.

Nie boi się pan, że sytuacja się powtórzy?

- To są pani obawy. Jeśli nowy dyrektor będzie miał lepsze kontakty z zespołem, nie będzie problemu. Panu Brzozie tymczasem odmówiły poparcia obie panie, które na niego rok temu głosowały. Czy to nie dziwne?

Jedną z nich była pani Bożena Jędrzejczak, radna PiS. Czy to prawda, że pan polecił zatrudnić ją na stanowisku dramaturga w miejsce Tomasza Śpiewaka, autora adaptacji "Brygady szlifierza Karhana" i "Króla Ducha"?

- Nie będę się wypowiadał na temat sytuacji pracowniczej w zakładzie.

Był pan na jakimś spektaklu powstałym w ubiegłym sezonie?

- Byłem na jednym. Potem stwierdziłem, że mam bardziej interesujące zajęcia. Za czasów poprzedników pana Brzozy bywałem tam częściej.



Joanna Derkaczew
Gazeta Wyborcza
26 sierpnia 2009
Portrety
Zbigniew Brzoza