Środkowy palec na pożegnanie

"Thelma i Louise", kultowy film Ridleya Scotta z Susan Sarandon i Geeną Davis w rolach głównych, choć zdecydowanie feministyczny w wymowie, miał w sobie urok awanturniczej przygody.

W inspirowanym filmem musicalu udało się Dominice Knapik tę romantyczną niewinność ocalić. Pomimo ostrości spojrzenia i świadomości okrutnych mechanizmów społecznej kontroli, konstruujących wykreowany tu sceniczny świat.

Prostymi środkami, używając sterty materacy, scenograf Mirek Kaczmarek stworzył na scenie sugestywny pustynny krajobraz, nad którym góruje monumentalna ściana wielkiego kanionu - ponury symbol tragicznego końca tej szalonej, kobiecej odysei. Światło, projekcje i znakomite kostiumy (projektu Karoliny Mazur), dowcipnie ogrywające płciowe stereotypy, przenoszą nas w kolejne światy. Przydrożne bary, stacje benzynowe, niekończąca się droga. Atmosferę ekscytacji i niepokoju umiejętnie buduje znakomita muzyka Daniela Pigońskiego, byłego członka zespołu Pustki i współtwórcy duetu Polpo Motel.

Największym odkryciem łódzkiego spektaklu są jednak wspaniałe aktorki, które stworzyły fascynujące i pełnokrwiste postaci. Thelma w wykonaniu Izabeli Noszczyk jest trochę dziecinna, trochę zbyt egzaltowana, naiwnie pragnąca od życia czegoś więcej niż codzienności. Louisa Mileny Lisieckiej, dojrzalsza, pozbawiona złudzeń, pełna goryczy i gniewu, po raz ostatni rzuca skundlonemu światu wyzwanie. Jest jeszcze wyprowadzona przez twórców spektaklu narratorka Hal - inspirowana postacią filmowego detektywa granego w "Thelmie i Louise" przez Harveya Keitela - w brawurowej interpretacji Iwony Karlickiej. Uwodzicielska, chwilami dowcipna, a przede wszystkim boleśnie szczera Hal nie jest tylko opowiadaczką historii czy komentatorką scenicznej akcji, to raczej projekcja naszych zbiorowych pragnień, a jednocześnie kąśliwy wyrzut sumienia. Towarzyszy nam nieustannie, od początku, i choć wie wszystko zarówno o bohaterkach spektaklu, jak i o nas, nie może odwrócić biegu wypadków. Są w tym spektaklu sceny intymne i poruszające, jak ostatnia rozmowa Louise z Jimmym. Obrazy przejmujące, jak pełna grozy, mimo groteskowego entourage'u, scena gwałtu. Jest wreszcie jasny i subtelny, choć pełen smutku finał przewrotny, bo pozwalający (choć tylko na chwilę) uwierzyć, że to wszystko mogło się skończyć zupełnie inaczej. Choć właściwie nie mogło, bo jak przypomina w jednej z piosenek Hal możesz wybrać kogo chcesz pożreć, ale nie możesz nie wybrać.

Tomek Jękot napisał sztukę o byle jakim świecie, pełnym byle jakich, okrutnych mężczyzn. Temu światu bezlitosnego uprzedmiotowienia cudownie zadziorne bohaterki rzucają pożegnalne wyzwanie. Ten jeden raz pozwalają sobie spojrzeć na rzeczywistość w ten sam drwiący, pełen dominacji sposób, w jaki nieustannie patrzą na nie mężczyźni. I w jaki patrzymy na nie my, widzowie. "Bang Bang" to błyskotliwy, dowcipny i radykalny akt zemsty - środkowy palec bezczelnie wymierzony wprost w nasz ponury, samczy porządek.



Michał Centkowski
Newsweek
15 czerwca 2016
Spektakle
Bang Bang
Portrety
Dominika Knapik