Stado buntowników

Jan Klata w Starym Teatrze w Krakowie zaczyna sezon poświęcony legendarnemu reżyserowi tej sceny, Konradowi Swinarskiemu. Premierą "Do Damaszku" Strindberga, sztuki, której reżyser nie zdążył wystawić, bo zginął w drodze do Damaszku.

Aneta Kyzioł: Na otwarcie sezonu Konrada Swinarskiego wystawia pan "Do Damaszku" Strindberga, sztukę, do której patron sezonu się przymierzał, ale nigdy jej nie zrealizował. To rodzaj wybiegu? 

Jan Klata: Nie wybiegu, raczej odlotu. Otwieramy tym spektaklem sezon Konrada Swinarskiego, któremu tekst Strindberga się bardzo podobał. Nosił się z myślą jego inscenizacji, nie zdążył tego zrobić, bo wsiadł do samolotu i... udał się do Damaszku. 

Zginął w 1975 r. w katastrofie lotniczej pod Damaszkiem, w drodze na festiwal teatralny do irańskiego Szirazu.

- Tekst Strindberga w fascynujący sposób opowiada o wielości rzeczywistości, które sobie wytwarzamy, o naszym w nich zagubieniu, o głodzie metafizyki, a jednocześnie poczuciu, że metafizyka starego typu już nam nie wystarcza. Wiemy, czujemy, że coś tam na górze pewnie jest, ale zaprzeczamy temu, mocując się z tym czymś co w nas, obok nas, co wyparte. Czytając, miałem wrażenie, że tam jest taka wielość rzeczywistości, wizji w wizji, snu we śnie, że "Matrix" wysiada.

"Do Damaszku" to jeden z tych utworów, które rzeczywistość dopiero musi dogonić. W momencie, kiedy powstawał, grupka artystów przeklętych rzucała wyzwanie Bogu, normom społecznym i usiłowała epatować siebie i wszystkich wokół swoim buntem. A dziś żyjemy w czasach, gdy bunt stał się normą. Główny bohater z kogoś szalenie oryginalnego w czasach Strindberga, jedynego w swoim rodzaju staje się postacią tak bardzo znajomą, oswojoną, że właściwie dzisiaj już stereotypową. 

Czyli będzie o hipsterach?

- Będzie o nas, buntownikach bez powodu. Z pytaniami o powody, o oryginalność i stadność tego buntu. 

Jest jakaś szansa wyjścia z tego impasu: stadnego buntu? 

- To pytanie o to, na ile poważnie traktujemy zawartą w tytule spektaklu inspirację. Po polsku ukazało się tłumaczenie tylko pierwszej części "Do Damaszku", w drugiej i trzeciej, nietłumaczonych, Strindberg rozwija swój system religijno-metafizyczny. Dziwny, synkretyczny. Jego klasztory są bardziej republikami artystów niż miejscami kultu religijnego. Wyprzedził new age. Był guru, głównie dla siebie, ale jednak.

W pańskich pierwszych spektaklach Hamlet czytał książeczkę do nabożeństwa, Lafcadio z "Lochów Watykanu" szukał prawdziwej wiary wbrew skłamanemu Kościołowi, Bóg i Dekalog były ważnymi punktami odniesienia. Był pan buntownikiem z irokezem i różańcem w kieszeni wojskowego szynela. W późniejszych latach pański image się zmienił, a katolicyzm przestał być widoczny w przedstawieniach. "Do Damaszku" to próba powrotu do tamtego systemu wartości?

- Tak, to powrót do tematyki metafizycznej. Pierwszym spektaklem, jaki zrobiłem w Starym Teatrze w Krakowie były "Trzy stygmaty Palmera Eldridga" Philipa K. Dicka - w formie przystępnej, popkulturowej opowiadał o głodzie Absolutu, głodzie Niebios oraz o tym, co się podaje za bóstwo i jak temu służymy albo jak próbujemy się temu oprzeć. "Do Damaszku" będzie spektaklem z tego nurtu. Marcin Czarnik gra główną rolę i myśleliśmy, żeby początek "Do Damaszku" był jakimś dalszym ciągiem, nawiązaniem do momentu, w którym zakończyliśmy losy Lafcadia z "Lochów Watykanu". Ale też przecież zdajemy sobie sprawę z upływu czasu i z momentu życia, w którym się znajdujemy. A to już połowa żywota.

Nie myślał pan o tym, żeby zacząć tam, gdzie Swinarski skończył, czyli wyreżyserować "Hamleta", nad którym prace przerwała mu katastrofa lotnicza? To byłby może oczywisty, ale też mocny gest.

- Ale ja "Hamleta" już właśnie zrobiłem w Niemczech. Mocnych gestów w Krakowie też nie zabraknie. Z hukiem będziemy otwierać sezon na kameralnej scenie, gdzie "Nie-Boską Komedię" Krasińskiego wyreżyseruje Olivier Frljić, jeden z bardziej wziętych europejskich młodych reżyserów. Twórca chorwacko-serbski, który przez swoje rozdwojone korzenie - podobnie jak Swinarski, Polak i Niemiec jednocześnie - potrafi się skomunikować z myśleniem Swinarskiego. To będzie interpretacja arcydramatu narodowego, ale będzie w tym także myślenie o twórcy, który nad tym dramatem w tym miejscu - w Starym Teatrze w Krakowie - pracował. W obsadzie znajdą się zarówno aktorzy, którzy ze Swinarskim pracowali, jak i ci, którzy się z nim zetknąć nie zdążyli. Chcemy na różne sposoby badać obecność Swinarskiego w naszym teatrze, w Krakowie, w polskim społeczeństwie. Jedno jest pewne - nie będzie muzeum na scenie.

Pytanie, do czego zamierzacie się odwoływać? Jest legenda, kontrowersyjna jak na ówczesne lata biografia, poruszające relacje z genialnych spektakli, które wielu oglądało po wielokroć, ale prawie nie ma zapisów, nie ma "metody"

- Jeśli miałbym powiedzieć, czy istnieją poruszające realizacje dramatów Swinarskiego, czy w takiej formie zapisów w jakiej funkcjonują dorównują formie zapisów sztuk Tadeusza Kantora - no to muszę powiedzieć, że nie. Jednocześnie osoby, które wdziały te spektakle na żywo, z mi najbliższymi, jak moja matka, mówią, że ich odbiór był wstrząsający. Myślę, że zapisy nie powinny mieć wpływu na legendę Swinarskiego ani nie powinny umniejszać jego roli w polskiej sztuce choćby względem Kantora i Grotowskiego. Warto się odwoływać do niesamowitej energii jego pracy: dewastującej, odkrywczej, buntowniczej, a jednocześnie wiernej wobec ducha dzieła.

Swinarski nie zawsze był "kochanym Kondziem". 

- Mówimy o spektaklach - genialnych - ale wtedy w Krakowie przez wielu odrzucanych. Słynna "Nie-Boska Komedia" zagrana była przecież tylko kilkanaście razy. Najwyższe autorytety kulturalne i duchowe, z Jarosławem Iwaszkiewiczem na czele, grzmiały na to, co się działo na scenie. Ich negatywna opinia mogła w tamtych czasach kosztować artystę karierę, ale Swinarski - a także aktorzy Starego Teatru i jego dyrekcja - takie ryzyko świadomie podejmowali. To są rzeczy, do których warto się odwoływać. Lata 70. w Starym Teatrze to były czasy fantastycznego fermentu, Swinarski podkładał bombę pod skłamany gmach tego co jest kulturą wysoką. To był artysta, który zamierzał postawić w Starym Teatrze kabiny peep-show, który wprowadzał na sceny postaci i dyskursy, które wcześniej były nie do pomyślenia. Zderzał rzeczywistość z ideałami. To nas interesuje i będzie miało wartość inną niż uładzona, pusta, zorganizowana nostalgia.

Czy jego biografia to wciąż w Krakowie temat tabu? Barbara Swinarska pisała: "Jego talent miał całkiem inne źródło. Nie przez rzekomą niemieckość, nie przez rzekomy katolicyzm był tak rozdarty, ale przez dwoistość erotyczną. I to mówię ja, jego żona". 

- Pamięć jest selektywna. Pewne rzeczy się pamięta, inne wypiera. No, to jest Kraków. Ale ani Sebastian Majewski ani ja nie jesteśmy z Krakowa. Znamy to miasto, ale nie jesteśmy w nie uwikłani. To bardzo dobra sytuacja. 

Czy dzisiaj Swinarski nie funkcjonuje trochę jak bicz na współczesnych teatralnych buntowników? Rewolucjonizował teatr, ale jednocześnie szanował tekst, nie przepisywał, nie dopisywał, a tworzył arcydzieła. Nie to, co ci dzisiejsi reżyserzy 

 - W branżowych kręgach Krakowa on funkcjonuje jak negatywny punkt odniesienia dla współczesnego teatru. "Za czasów Kondzia to były wybitne inscenizacje" - można usłyszeć na każdym kroku. A kiedy się przypominało, że on też sięgał po kontrowersyjne środki, to zawsze można było usłyszeć: "No tak, ale u niego to zawsze było wyprowadzane z tekstu!" Wtedy to miało sens, a teraz nie ma. To takie ex post sprowadzenie jednego z bardziej rewolucyjnych twórców w XX w. teatrze do roli młota na to, co poszukujące. Nie chcemy pokazywać Swinarskiego, który już "wielkim artystą jest". Chodzi nam o reżysera, który się nim stawał, nie lękał się być odważny - to jest dla nas inspirujące i ważne dziś. Nie obawiał się, że jego spektakle mogą się części widzów nie spodobać. My też się nie boimy, choć pewnie nasze też nie wszystkim przypadną do gustu i po raz kolejny zostaniemy nazwani zdrajcami.



Aneta Kyzioł
Polityka
7 października 2013
Spektakle
Do Damaszku
Portrety
Jan Klata