Starego psa nie da się już nauczyć nowych numerów

Nikt mnie nie przekona do robienia innego teatru, niż robię. Nie poznam już nowych sztuczek. I nie żałuję. Bo gdyby mnie dziś trafił szlag, to z czystym sumieniem można powiedzieć, że miałem ciekawe, dobre życie, w którym bawiłem się w twórczość - mówi MACIEJ WOJTYSZKO.

Miło znów Pana widzieć w Krakowie. Takie spotkania zawsze oznaczają Pańską nową realizację w Teatrze im Słowackiego. Mam rację?

Próby mojej sztuki "Narodziny Fryderyka Demuth" idą, odpukać, dobrze. Premiera już w październiku.

Miejmy nadzieję, że sukces będzie podobny jak w warszawskim Teatrze Narodowym, gdzie Pańska sztuka o spotkaniu Mrożka z Gombrowiczem jest frekwencyjnym hitem.

- To prawda. Myślę, że dyrektor Jan Englert ma powody do zadowolenia. Na widowni są komplety, a on sam stworzył wybitną kreację aktorską, grając Gombrowicza.

Niewiele brakowało, a do tej realizacji by w ogóle nie doszło. Mistrz Mrożek kaprysił.

- Tak. Mrożek oprotestował sztukę, zwracając się nie do mnie, lecz do dyrektora Englerta. A ja odbierałem telefony od osób z mistrzem zaprzyjaźnionych, które dawały mi do zrozumienia, że nie jest z jej powodu szczęśliwy.

Nie chciał tej premiery?

- Moja rozmowa z Mrożkiem była szczególna. Spotkaliśmy się w Starym Teatrze, gdzie przed laty reżyserowałem prapremierę jego "Miłości na Krymie". Działo się to po złożeniu realizacji przez Jerzego Jarockiego wskutek sporu z autorem. Stary Teatr zaczął wtedy szukać reżysera, który miał uratować premierę i wystawić spektakl wierny oryginałowi. Tak doszło do mojej "dyskusji" ze Sławomirem Mrożkiem. Przedziwnej, bo gdybym to ja był autorem sztuki, opowiadałbym od rana do wieczora, o co mi chodzi, co zamierzałem przekazać i na jakim efekcie mi zależy. A nasze spotkanie wyglądało tak, że to ja mówiłem przez godzinę, o czym, moim zdaniem, jest sztuka i jak zamierzam ją wystawić, co Mrożek skomentował słowami "też" lub "chyba". I to wtedy właściwie urodził mi się pomysł napisania sztuki będącej rewersem "Iwony, księżniczki Burgunda" Gombrowicza. Przypomnę, że Iwona w tekście mówi zaledwie kilka słów. W mojej sztuce Mrożek też jest osobą milczącą. Relacje Mrożek - Gombrowicz poznałem, czytając "Dziennik" Mrożka o spotkaniu obu panów. Myślę też, że Mrożka w pewnym sensie uwierały przedstawione przeze mnie relacje między pisarzami. On niewątpliwie kochał i szanował Gombrowicza, ale też miał jego kompleks. Ich wzajemne stosunki pozostaną tajemnicą. Proszę zauważyć, że w "Dzienniku" Mrożka Gombrowicz jest wymieniany niemal na co drugiej stronie, a w "Dzienniku" Gombrowicza w ogóle nie ma Mrożka. Musiałem poruszyć jakieś ukryte bolesne miejsce, którego nic znam. Napisałem list do pana Sławomira z ofertą, że zmienię w sztuce wszystko, co zaleci, ale jego śmierć przerwała negocjacje. Odpowiedzi nigdy nie dostałem.

Na dobrą sprawę powinien Pan szybciutko napisać kolejną sztukę, tym razem "Chryje z Mrożkiem", że sparafrazuję Pana "Chryje z Polską"...

- Kto wie, kto wie? A przecież konkluzja tego wszystkiego powinna być jedna: napisałem sztukę bardzo życzliwą obu znakomitym pisarzom, niezwykle wrażliwym ludziom, którzy odcisnęli wielkie piętno na teatrze XX wieku.

Teraz, w Krakowie, też robi Pan sztukę o dwóch takich, co pozostawili wielki ślad w historii ludzkości: Marks -Engels i ich spotkanie.

- I jeszcze Karol Liebknecht.

I tajemnica. O czym rzecz traktuje?

- Może jednak zostawmy trochę niewiadomych. Powiem tyle: na łożu śmierci Fryderyk Engels, chory na raka krtani, napisał na tablicy córce Marksa coś, co spowodowało, że Eleonora wybiegła z pokoju z płaczem, a trzy lata później popełniła samobójstwo. I niech to będzie element reklamy spektaklu.

Rossini, Baudelaire, Wagner, Mickiewicz, Słowacki, Wyspiański, Piłsudski, Bułhakow, Bałucki, Petrarca, Boccaccio, Bułhakow - to tylko niektórzy bohaterowie Pańskich sztuk. Co Pana ciekawi, może intryguje w spotkaniach tych wielkich tego świata?

- Aktualność w powtarzalności zdarzeń, emocji sprzed lat. Bardzo żałuję, że z repertuaru Teatru Słowackiego zniknął już mój spektakl "O rozkoszy" będący opowieścią o spotkaniu Diderota z Katarzyną Wielką. W obliczu wydarzeń na Wschodzie wszystko, co jest w tej sztuce, okazuje się zdumiewająco aktualne. Wszystko, co dotyczy zrozumienia Wschodu i Zachodu. Rosji i reszty świata. Nie staram się szukać postaci i wnikać w istotę ich relacji z powodów anegdotycznych.

A z jakich?

- Po to by stawiać ważne pytania. Najchętniej poszukuję takich miejsc w czasie historycznym i w relacjach międzyludzkich, które generują napięcia między wartościami. Bo wbrew wszelkim wątpliwościom bardzo wierzę w istnienie wartości. A mówiąc prościej: gdy spotkała się caryca Katarzyna - imperatorowa Rosji -z oświeceniowym filozofem Diderotem, to między nimi musiały przechodzić niezwykłe prądy. Jeśli Mickiewicz podejmował Fredrę w hotelu Lambert, zajadając się szynką - to taka sytuacja musiała spowodować jakiś niepokój. Dla mnie rodzaj magnetyzmu, jaki wytwarzają pomiędzy sobą wielkie, charyzmatyczne osobowości, jest fascynujący. Wydawać by się mogło, że socjalistę Piłsudskiego i bardzo religijnego Wyspiańskiego dzieliło wszystko, a jednak potrafili się porozumieć. Piszę o takich spotkaniach, ponieważ nie lubię abstrakcyjnych opowieści. Dialog o wartościach ostatecznych interesuje mnie wtedy, gdy kłócą się Słowacki z Mickiewiczem, Petrarca z Boccacciem, a nie jedynie anonimowi reprezentanci abstrakcyjnych postaw. Pisząc o takich spotkaniach, podejmuję rodzaj gry z odbiorcą, która inspirując naszą wyobraźnię, równocześnie mówi nam wiele o nas samych. Wierzę, że te spotkania to są tak naprawdę krople wody, które dobrze portretują jakiś ocean.

Czyli wierny jest Pan maksymie: historia nauczycielką życia?

- Tak, choć obecnie nie jest to zbyt modne. Dziś każde pokolenie rodzi się jakby na nowo. Nie chce, nie potrzebuje patrzeć wstecz. A jednak powinniśmy się żywić historią. Wiedza np. o teatrze XIX wieku może nam coś powiedzieć o ułomnościach naszego teatru. Świadomość problemów, które miał Machiavelli, jest kluczem do wiedzy o problemach naszych polityków. Granica między przeszłością a teraźniejszością nieraz jest bardzo cienka. Pisząc sztuki o postaciach historycznych, wielokrotnie odwiedzałem miejsca, w których żyły, dotykałem przedmiotów, którymi się posługiwały. To było niezwykłe. Kiedy zobaczyłem rękopis "Pana Tadeusza", przeżyłem coś wręcz mistycznego. A jednocześnie uświadomiłem sobie, że geniusz był także po ludzku omylny: chlastał atramentem, przekreślał, wydzierał. Kiedy niedaleko Padwy zobaczyłem willę Petrarki, w której zamknąłem akcję "Krainy kłamczuchów" - też bardzo to przeżyłem. Pięknie położona, przylega do zbocza. W środku kilkanaście pokoi, w nich obrazy, książki, gdzieś kawałek autentycznego stołu. Obok muru z tamtych lat szklana gablota, w której eksponowane są różne przedmioty. To połączenie przeszłości z teraźniejszością było dla mnie inspirujące.

Jak Pan ocenia kondycję współczesnego polskiego teatru, czy on Pana też inspiruje?

- To chyba jest rodzaj przepoczwarzania się. Jest taka anegdota dotycząca przedwojennego teatru: przychodzi strażak do dyrektora i mówi, że ma pomysł na wystawienie sztuki. Na scenie siedzi Ćwiklińska, wchodzi Frenkiel. W drugim akcie siedzi Frenkiel, a wchodzi Ćwiklińska, a w trzecim oboje siedzą na scenie. No, ale co oni mówią? - pyta dyrektor. Tacy dobrzy aktorzy to zawsze mają coś mądrego do powiedzenia - odparł strażak. Ta anegdota jest moją polemiką z niemieckim reżyserem i kompozytorem Goebbelsem, dla którego słowo jest jedynie jednym ze składników, może nawet mniej ważnym składnikiem, spektaklu. Otóż tekst pisany od czasów greckich stanowił podstawę przedstawienia teatralnego. To dziś zaczęło uwierać. Miejsce słowa zajmuje ciało, ruch, dźwięk, projekcja - teatr w sferze nowych mediów często odrzuca słowo lub zgadza się na jego przypadkowość. Można i tak. Nie chcę negować takiego podejścia do rozumienia teatru. Dla mnie jednak słowo często silniej niż obraz czy dźwięk stwarza świat, myśl.

O tę myśl właśnie chodzi. Coraz jej mniej w polskim teatrze, a coraz więcej języka opisowego, epatującego brutalnością, wulgaryzmem, coraz częściej klasyk musi być przenicowany na współczesną, często podejrzaną modłę...

- Powiem tak: jeśli Słowacki pisze: "Duchowi memu dała w pysk i poszła", to tego się nie da przetłumaczyć na: "Je...ła mnie i spie...a". A niektórzy podejmują takie wysiłki. Nie wiem, czemu one służą. Mnie nikt nie przekona do robienia innego teatru, niż robię, bo starego psa nie można nauczyć nowych numerów. Co nie znaczy, że nowe formy i treści w teatrze zawsze są mi obce. W drugiej części mojej "Bromby" jest taka scena, w której borsuk poucza Glusia - reżysera, opowiadając mu o fantastycznym numerze, który widział. Otóż jakaś łasica, wyciągnąwszy z ziemi glizdy, zjadała je na oczach widzów. Borsuk był zachwycony, twierdząc, że właśnie to jest sztuka. Gluś odrzekł, że nawet zmuszany, nie zabierze się za zjadanie robactwa. No więc ja też takiego teatru po prostu nie potrafię robić. Wiem, że mija mnie pewna epoka, na którą patrzę z życzliwością, przyglądam się przedstawieniom bardzo młodych ludzi, prowokującym, skandalizującym... Oni potrafią - ja nie. Choć niektóre z tych spektakli wzbudzają mój podziw - nie zabiorę się za pracę tymi metodami.

I konsekwentnie trzyma się Pan dotychczasowych form pisarskich.

- Raczej tak. Na przykład powstają kolejne opowieści dla dzieci o Brombie. Najnowsza, "Bromba w sieci", jest grana w Teatrze 6 Piętro. Pewien element nowoczesności tam jest, bo tym razem Bromba działa w internecie i w grach komputerowych. Bromba z natury nie jest bardzo awangardowa. A najnowsza sztuka, którą napisałem, dotyczy Krakowa: monodram dla Hani Bieluszko, aktorki Teatru Słowackiego, którą znam i cenię. Ale to nie będzie historyczna opowieść. To jest mój prezent dla Hanki na jej miniony jubileusz. Rzecz opowiada o prawie dojrzałych osób do przeżywania miłości. Bohaterką jest tym razem zwykła emerytowana nauczycielka. Mam nadzieję, że to wystawimy.

Pisarz, dramaturg, scenarzysta, reżyser teatralny i filmowy, pedagog - dziekan Wydziału Reżyserii Akademii Teatralnej - słowem, człowiek renesansu?

- Uchowaj Boże. Rzecz nie w różnorodności, ale w jakości. Wiktor Zborowski często powiada: "Można przegrać, ale trzeba mieć serce do walki". Ja je mam. Jeśli przegrywam w którejś z tych dziedzin, to najpierw boleję, ale potem zbieram się i walczę dalej. Do uprawiania kilku profesji trzeba mieć mocną konstrukcję psychofizyczną. Myślę, że mam niezłą. Gdyby mnie teraz trafił szlag, to i tak można z czystym sumieniem powiedzieć, że miałem ciekawe, dobre życie, bo spotkałem wielu wspaniałych ludzi i całe życie bawiłem się w twórczość. Ale jeśli pada: " człowiek renesansu", czyli w domyśle ktoś taki jak Michał Anioł czy Leonardo da Vinci - nie, nie, nie ta półka. A poza tym: oni nie byli szczęśliwi. Ja jestem. Dlatego w Ścianę Płaczu w Jerozolimie włożyłem karteczkę: "Na razie za wszystko dziękuję".

Może dlatego że kieruje się Pan ukutą przed laty dewizą: "Miłość to twierdzenie, które trzeba udowadniać każdego dnia"?

- Być może. Udowadniam każdego dnia. Wciąż tej samej żonie, dwojgu wspaniałym dzieciom i trójce wnuków.

**

Ur. się 16 kwietnia 1946 roku w Warszawie. W 1972 ukończył Wydział Reżyserii PWSF, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi. Dziś jest jednym z najbardziej popularnych polskich reżyserów, który ma na swoim koncie ponad kilkadziesiąt realizacji, począwszy od teatralnych spektakli według Bernharda, Mrożka i Gombrowicza, przez przedstawienia dla dzieci, a skończywszy na telewizyjnych serialach, takich jak m.in. "Miodowe lata" i "Pensjonat pod Różą". W Teatrze im. Słowackiego zrealizował "Krainę kłamczuchów", sztukę, o Bałuckim "Całe życie głupi" i "Bułhakowa". Jego gry z literaturą, z biografiami wybitnych postaci historycznych są błyskotliwe i dowcipne tak jak ich autor.



Jolanta Ciosek
Dziennik Polski
24 października 2014
Portrety
Maciej Wojtyszko