Starość nie radość

Starość jest nieunikniona i dotknie z pewnością każdego z nas. Najlepszym sposobem na poradzenie sobie z nią jest po prostu dystans do samego siebie. Sztuka "Kwartet" z pogranicza farsy doskonale obrazuje zmagania ze starością z uśmiechem na ustach. Uśmiech ten niestety towarzyszył tylko samym aktorom, którzy przekonali nas, iż powiedzenie "starość nie radość" również może być udziałem w gry aktorskiej.

Czworo aktorów z najdłuższym stażem w poznańskim Teatrze Nowym zagrało czworo zabawnych staruszków, którzy jeszcze niedawno byli gwiazdami sceny operowej, lecz po skończonej karierze trafili do ekskluzywnego domu starców. Zostaje przed nimi postawione bojowe zadanie: w czasie corocznych obchodów urodzin Giuseppe Verdiego mają zaśpiewać wspólnie słynny kwartet, który przyniósł im sławę. Tutaj ujawnia się ich niedołężność, która powoduje, że ich głosy nie są już w stanie być takimi, jak za czasów świetności. Historia ta staje się tylko punktem wyjściowym dla licznych dywagacji - głównie na temat starości. 

Cała akcja sztuki jest bardzo statyczna. Wszystko dzieje się w tym samym miejscu bez jak najmniejszych zmian dekoracji. W dodatku partie aktorskie również wygłaszane są z miejsca, bez dynamiki, co powoduje, że sztuka nas usypia. Niestety - nawet, gdybyśmy usnęli na połowę sztuki, to po obudzeniu nic by nas nie ominęło. Wciąż byśmy widzieli te same postaci, to samo miejsce i te same, mało znaczące dyskusje o niczym. Większość dywagacji rozpoczynała się od pytania typu: „Tak, właściwie, dlaczego się starzejemy?” kompletnie niepasującego do kontekstu sztuki, tak, jakby autor na siłę chciał umieścić w niej egzystencjalne rozważania. Humor spektaklu oparty był głównie o dwuznaczności i seksualne podteksty, które bynajmniej nie były oryginalne. 

Gra aktorska szła w parze z miernością samej sztuki. Aktorzy dyskutując na scenie o przywarach, jakie starość dostarcza, zapomnieli zarazem, że sami stali się ich ofiarą. Choć chyba bardziej niż starość, aktorom udzielił się staż aktorski. Ich gra wyglądała, jakby grali ten spektakl już po raz setny i wszystkie gesty, każdy ruch mieli wyćwiczone na pamięć. Wyraźnie widać było, jak posługują się już utartymi schematami w swojej grze, co spowodowało, iż niczym już nie byli nas w stanie zaskoczyć. Na domiar złego, żaden z czworga aktorów nie potrafił poradzić sobie z nagłym "wybuchem" swojej postaci. Kiedy trzeba było krzyknąć, tupnąć w podłogę, wręcz przyłożyć porządnie ze sceny - nie wychodziło żadnemu. Może po prostu zawinił brak wigoru? Dykcja, która powinna być wyćwiczona do perfekcji, płatała kilka razy figle, a dostrzec można to było choćby przez wyraz „uprzywilejowany”, z którym gimnastykowała się pani Sława Kwaśniewska. 

Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że reżyser Mariusz Puchalski po prostu nie miał pola do popisu, biorąc na warsztat sztukę Rona Harwooda. Niczym nas nie zaskoczył, podobnie jak cała sztuka. Wszystko w niej było przewidywalne - zakończenie, wydarzenia, reakcje.

Ośmielam się napisać, że przy sztukach takich jak „Kwartet” teatr zatraca swoją misyjność. Jest to typowa sztuka, na którą możemy przyjść i popatrzeć, lecz zbyt wiele z niej nie wyniesiemy, chyba tylko przeświadczenie w stylu: „Ach, jaka ta starość jest okropna”. Powinniśmy jednak zwrócić uwagę na jedną z nielicznych mądrych zasad, jakie zawiera sztuka, i która jest powtarzana kilka razy przez bohaterów: „Nie wolno się nad sobą użalać”. Nad "Kwartetem", niestety, nie użalać się nie da.



Witold Kobyłka
Dziennik Teatralny Poznań
7 kwietnia 2009
Spektakle
Kwartet