Sto procent teatru w teatrze

Scena jest niemalże pusta - scenografię tworzy jedynie drewniany podest, pełniący funkcję ławeczki oraz metalowa konstrukcja z lampami i świetlówkami wisząca kilka metrów nad sceną. Przestrzeń budowana jest za pomocą wymownych gestów i niezwykle wciągających dialogów. Oto teatr, który zaufał widzowi, rzucając wyzwanie jego wyobraźni.

Aktorów jest dwóch (Rafał Rutkowski i Maciej Wierzbicki), postaci za to bez liku. Ekipa filmowa z Hollywood, która przyjechała do małej irlandzkiej wioski kręcić film, zatrudniła miejscową ludność jako statystów. Mamy więc okazję oglądać asystentkę reżysera, która każde polecenie wygłasza z nieznośną manierą, zepsutą gwiazdę filmową, dwóch przyjaciół statystujących w filmie, reżysera oraz starego pijaczynę, który jest ostatnim żyjącym statystą, jaki zagrał w Spokojnym człowieku - podobno sam John Wayne mówił do niego po imieniu. Warszawscy aktorzy przechodzą płynnie z jednej postaci w drugą, jednak widz nie ma szansy się pogubić. Postaci kreowane są tak sugestywnie, że nie ma wątpliwości, która zabiera głos. Na scenie robi się tłoczno, choć teoretycznie stoją na niej dwie osoby. Okazuje się jednak, że teoria teorią, a wyobraźnia wyobraźnią.

Przyjaciele Charlie i Jake mają okazję przekonać się na własnej skórze jak wygląda przemysł filmowy od środka. Jednego z nich wielka gwiazda filmowa zaprasza na drinka do swojego apartamentu. Marzenie jego przyjaciela o nakręceniu własnego filmu staje się coraz bardziej realne, w szarą rzeczywistość wkrada się nadzieja na lepsze jutro. Jednak życie to nie bajka, do uszu statystów dociera bowiem wiadomość o samobójstwie Seana – nastolatek napełnił kieszenie kamieniami i wszedł do rzeki. Nie każdy potrafi bowiem unieść konsekwencje własnego marzycielstwa i skonfrontować się z trudnymi do zniesienia realiami. Tytułowe kamienie w kieszeniach są bowiem symbolem twardej rzeczywistość, która ściąga na ziemię nawet najbardziej zatwardziałego fantastę.

Historia jest prosta, zatem dorabianie do niej ideologii byłoby nadużyciem. Tu nie potrzeba intelektualnych dywagacji i wielkich teorii, widzimy bowiem jak wielki, sztuczny świat hollywoodzkiego przemysłu wkrada się w rzeczywistość prowincji. Mamy do czynienia z teatrem, który jest wymagający pod innym, niż intelektualny, względem – od aktorów wymaga perfekcyjnego opanowania warsztatu, żelaznej kondycji fizycznej, a od widza odrobiny fantazji. Nieczęsto mamy okazję oglądać taki popis aktorskich możliwości. Podobnej rangi aktorską wirtuozerię miałam możliwość obejrzeć kilka lat temu w wykonaniu Ireny Jun (Biesiada u hrabiny Kotłubaj Witolda Gombrowicza w reżyserii Ireny Jun), kiedy aktorka wcielała się w role kolejnych zasiadających przy stole gości. Zadziwiające, że postaci kreowane przez jednego aktora pozostają w pamięci jako zupełnie różne, diametralnie odmienne od siebie osoby – nie tylko pod względem charakterologicznym.

Z pewnością jest to teatr dla widza, który docenia swoistość sztuki scenicznej, nie chce oglądać kolejnego serialu na żywo, ani zachwycać się zewnętrzną oprawą spektaklu. To taki teatr, w którym dużo jest… teatru. Gestu, słowa, ruchu – wszystkiego, co pozwala zrozumieć, czym różni się ta sztuka od innych. O takim teatrze można z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że dowartościowuje widza. Obrazy nie pchają się natarczywie na siatkówkę, a to nieczęsto się zdarza w dobie MTV. Reżyser podjął ryzyko, które się opłaciło – zaprzągł do pracy tak niedocenianą ostatnimi czasy właściwość naszego umysłu, czyli umiejętność śnienia na jawie. Odrobina fantazji i oto wyrósł przed nami świat, o którego istnieniu nie mieliśmy pojęcia. Kto by pomyślał?



Olga Ptak
Dziennik Teatralny
15 maja 2008