Sto procent widoczności

"Ślub" Gombrowicza w dwóch odsłonach: Anny Augustynowicz i Mikołaja Grabowskiego. Dwa przykłady dobrych reżyserskich decyzji.

Najpierw premiera w Teatrze Kochanowskiego w Opolu i duże zaskoczenie. Scena przypomina właściwie naprędce zbudowane podwyższenie, takie z modułowych elementów, które dostawia się jeden do drugiego. Chodzi tylko o to, by zaznaczyć, że to miejsce wydzielone - bardziej dla orientacji samych uczestników zdarzeń niż dla obserwatorów. Równie dobrze spektakl ten mógłby się rozegrać na tym samym poziomie, na jakim zasiadają widzowie. To zatem zabieg czysto formalny. Tak jak formalne pozostają elementy na tym roboczym polu gry. W głębi drewniany ciężki stół, przy którym Henryk zasiądzie z rodzicami i przy którym także Ojciec będzie chciał mu udzielić ślubu z Manią, niczym przed ołtarzem. Po lewej stronie, także w oddaleniu, umowny konfesjonał, w którym zasiądzie biskup Pandulf. I to wszystko; są jeszcze krzesła, no i charakterystyczne przenośne reflektory ustawione na obrzeżach.

W swym przedstawieniu (w koprodukcji z Teatrem Współczesnym w Szczecinie) Anna Augustynowicz odzierając "Ślub" z jego onirycznej poetyki, niepewności statusu miejsca, w którym się znaleźliśmy wraz z Henrykiem i Władziem, może paradoksalnie dokonuje radykalnego odczytania tego dramatu.

Jesteśmy na próbie, Henryk to reżyser, który usiłuje się zmierzyć z materią tekstu jako twórca, który ostatecznie musi podpisać dzieło. Augustynowicz nie bada tu granic świadomości, której podlega Henryk, nie interesuje jej pytanie, na ile ten świat poddaje się następnym konstelacjom, karmiąc się groteską czy igrając z dyskutowanym wielokrotnie w odniesieniu do "Ślubu" schematem z "Hamleta". Ważny wydaje się dla niej proces podejmowania decyzji przez Henryka jako artystę. Tkwi w tym rozwiązanie problemu, który Gombrowicz postawił na pierwszym miejscu. Augustynowicz również uważa, że istotą dramatu protagonisty jest relacja między tym, co on mówi, a jego umysłem. Ale interpretuje to na swój potrzebny sposób: bardzo ważne jest też to, jak wielką odpowiedzialność poniesie Henryk za własne decyzje. To także kwestia odpowiedzialności reżysera przed widzem. Jakie są jego prawa, skoro ma do dyspozycji sam język, bez rozbuchanej inscenizacji? Błądzenie, podejmowanie wysiłku, by jeszcze dokładniej przyszpilić pojedyncze słowo, są wpisane w teatralną codzienność.

Opolski spektakl staje się w ten sposób przedstawieniem autotematycznym i metateatralnym, choć na pewno nie chodzi w nim o nową weryfikację możliwości dramatu, bardziej o jego potraktowanie jako wypowiedzi osobistej, bo "Ślub" staje się tutaj matrycą idealną, by na niej wytłumaczyć, co dla reżysera znaczy sprostać słowu, skoro słowa nie są w stanie sprostać Henrykowi.

Anna Augustynowicz wydaje się jakoś podsumowywać swą pracę na scenie. Pierwszy tytuł wystawiła w 1989, od 1992 r. jest dyrektorką szczecińskiego Współczesnego. Często zarzucano jej, że do autorów o tak odległych charakterach pisma jak Mrożek, Kolts, Szekspir czy Zapolska podchodzi w taki sam ascetyczny sposób, przebierając aktorów w czarne stroje, wystudzając emocje, traktując akcję jak obszar z góry rozpisanej potyczki. Czasem dawało to rezultaty świetne, czasem zaś stanowiło ciekawostkę dla wytrwałych teatrologów. Z pomocą tego "Ślubu" daje się jej teatr odczytać na nowo.

Z tym że Augustynowicz wie, ile dziś waży jej bagaż scenicznych zmagań. Przede wszystkim chodzi o tu o kłopot z przezwyciężaniem teatralnych ograniczeń. Widać to w najlepszych fragmentach tej realizacji. Grzegorz Falkowski, aktor współpracujący z reżyserką od bodaj siedemnastu lat, pojawia się przed nami, jakby wpadł na salę prób prosto z ulicy. Czarny sweter, proste spodnie i do końca spektaklu nieodłączny ołówek w dłoni, raz służący do skreśleń, raz do doprecyzowania ustawienia, do kierowania aktorami; ich liczbę zresztą Augustynowicz zredukowała. Gdy Gombrowicz każe się Henrykowi zastanawiać nad niedorzecznością jego sytuacji, Falkowski zatrzymuje akcję, jakby nie był zadowolony z tego, co widzi. Powtórka, ulepszenie i znów wątpliwość, czy to dobry kierunek. Świetnie to funkcjonuje w scenach z Ojcem (znakomicie panujący nad tym wchodzeniem w rolę i wychodzeniem z niej Grzegorz Młudzik). A jeszcze lepiej, kiedy Henryk wadzi się z Pijakiem ukazanym tu jako fantom dręczących protagonistę wątpliwości, czy to, co pokazuje innym, układa się w konkretny sens. Arkadiusz Buszko gra Pijaka racjonalnego i właśnie z pozycji logiki atakującego Henryka. Chce wywrócić na nice zastany porządek, bo równie dobrze i inny może się przecież okazać klarowny. Świetna, konsekwentna rola Buszki, znakomita bitwa na retoryczne chwyty.

Zupełnie inaczej niż dotychczas trzeba zatem rozumieć rolę Władzia (Jędrzej Wielecki). Odczytuję ją jako spełnienie marzeń Henryka o wolności. Władzio podporządkowuje się jego wytycznym, jakby z lekkością deklarował: mogę być taki, jak chcesz, albo jeszcze inny. Henryk jednak stracił złudzenie, iż można pozostać tak samo naiwnym jak w młodości i spontanicznie modelować sobie rzeczywistość. Dziś nęka go zbyt wiele wątpliwości i pułapek zastawionych przez słowo, którego użycie nigdy nie jest bezkarne. Może dlatego w ostatniej scenie nie ujrzymy pokłonu składanego Władziowi? A może to kolejny reżyserski gest Augustynowicz, która zamyka swój "Ślub", dokonując kolejnego skreślenia, bo przecież w tym przedstawieniu dokonuje ich wiele. Spektakl kończy się w atmosferze rezygnacji i taki też jest ostatni monolog Henryka. Nie da się bezbłędnie skomunikować ze światem, zarówno tym powołanym przez autora, jak i tym projektowanym w głowie widza. Sporo w tym reżyserskiej uczciwości.

Z kolei realizacja Mikołaja Grabowskiego w radomskim Teatrze Powszechnym pozostaje zaskoczeniem nie mniejszym, choć w zupełnie innym sensie. W ostatnich latach teatr Grabowskiego już irytował. Najbardziej przeszkadzało w nim założenie, że publiczność zawsze musi mieć uciechę, dlatego warto poprzestawać na jak najbardziej przyziemnych skojarzeniach, nawet sięgając po teksty takie jak Gombrowiczowska "Operetka" (fatalnie się to skończyło w warszawskiej Imce ponad dwa lata temu).

Ten "Ślub" rozpoczyna się, jakby Grabowski osadzał go w dobrze znanej tradycji, od której trudno się już uwolnić po legendarnym spektaklu Jerzego Jarockiego z roku 1991. Henryk (Łukasz Stawowczyk) i Władzio (Karol Puciaty) też wyglądają na postacie zagubione w ciemności, przed którymi dopiero się ukaże niespodziewany świat. Niepewną granicę między snem śnionym przez Henryka jako żołnierza na wojennym froncie a jego rodzinnym domem zaznaczył Grabowski wyraźnym scenicznym znakiem: niby w głębi sceny za chwilę odnajdziemy domowe sprzęty, zza szafy wyłonią się Matka (Izabela Brejtkop) i Ojciec (Piotr Kondrat), ale tak naprawdę cały czas znajdujemy się w ogromnej hali przywołującej skojarzenia z lotniczym hangarem. Wymiar powrotu staje się w przedstawieniu Grabowskiego wątkiem decydującym.

Henryk bowiem pojawia się w rodzinie jako młodzieniec przekonany o wyjątkowości własnego doświadczenia, tym bardziej że zdobytego w horrorze wojny. Nawet jeśli dręczą go jakieś wątpliwości, Władzio natychmiast dodaje mu odwagi. Zgoda na ślub z Manią (Joanna Jędrejek) udzielany przez Ojca, a potem odrzucenie Ojca i przejęcie władzy królewskiej wydają się Henrykowi naturalną koleją rzeczy. Poznał świat wcześniej od najgorszej strony, teraz zatem to on może podejmować decyzje.

Grabowski pokazuje konflikt młodości przekonanej o swoich racjach z niejednoznacznością sytuacji, które pojawiają się na życiowej drodze. Naturalnie Henryk w swoich przekonaniach wydaje się szczery, lecz po pewnym czasie okazuje się, że rzeczywistość na takich jak on czyha, by się nimi wysłużyć. Do pewnego stopnia Henryk panuje nad Ojcem, ale nie panuje już nad Pijakiem (Jarosław Rabenda). Sięgnął po władzę absolutną i nie zauważył, że przez to ulegnie autodestrukcji, którą symbolizował przed nim właśnie Pijak. W jednej ze scen Henryk dostaje już tylko raporty o tym, kogo udało się wcisnąć do więzienia, jednak nie odpowiada na nie wzrastającym zadowoleniem, przeciwnie: zaczyna być przerażony tym, co uczynił. Pycha zrodziła zagładę. Gra w życie okazała się trudniejsza, poza tym tak trudno zbierać ofiary na własne konto. Samobójstwo Władzia wystawione na pokaz całego dworu stanowi kulminację tragedii pozornej świadomości.

Niełatwo w roli Stawowczyka odróżnić to, co jest jego własnym zmaganiem się z postacią, od tego, co jest w nim czysto młodzieńczą aktorską uciechą tak potrzebną w tej interpretacji Henryka. Coś w tym jest, ale nie wolno zapomnieć, że Grabowski podobnie jak Augustynowicz prowadzi przedstawienie konsekwentnie i oferując Stawowczykowi tak wymagające zadanie, liczył przede wszystkim na dobrze obliczony efekt. To jedna z możliwych dróg przy takiej reżyserskiej strategii.

Nie da się też mówić o radomskim "Ślubie" bez wspomnienia, że to zwycięstwo właściwie całego zespołu, jednak Ojciec Piotra Kondrata i Pijak Jarosława Rabendy pozostaną w pamięci jako role budowane na fundamencie wcześniejszych scenicznych doświadczeń i nieskrywanej wcale wiedzy o wymaganiach, jakie stawia tej rangi dramaturgia. Bezdyskusyjne zwycięstwo.

Jakiś wspólny wniosek z prac Augustynowicz i Grabowskiego? Chyba tylko ten oczywisty, że Gombrowicz potrafi zaskakiwać bez końca. Wystarczy go pokazać bardzo osobiście i bardzo uczciwie.



Przemyslaw Skrzydelski
W Sieci
8 listopada 2016
Spektakle
Ślub Ślub