Striptizerki nie idą do nieba

Debiut reżyserski Marii Seweryn "Zaświaty, czyli czy pies ma duszę?" to, krótko mówiąc, teatralny falstart. Spektakl w warszawskim Och-Teatrze przypomina mało zabawną, płytką i schematyczną farsę

Przed spektaklem na wyświetlanym z tylu widowni ekranie usłyszałam wypowiedź Marii Seweryn, że decyzja o wyreżyserowaniu akurat tej sztuki została podjęta spontanicznie w jeden wieczór. Po obejrzeniu spektaklu wydaje się, że chyba nazbyt spontanicznie. Być może należało staranniej dobrać tekst na własny debiut. Bo o ile reżyserii Seweryn nie można wiele zarzucić, o tyle tekstowi, który wybrała, owszem. Pomysł na fabułę Jerzy A. Masłowski miał całkiem niezły - sprawić, by trzy kobiety miały okazję przyjrzeć się swojemu życiu, zmierzyć się z przeszłością, wreszcie oswoić śmierć. To wszystko w nieco odrealnionej rzeczywistości, okraszone humorem, ironią czy groteską. Tymczasem jego "Zaświaty..." to tekst z kilkoma wklejonymi kiepskimi żartami wywołującymi głuchy, żeby nie powiedzieć sitcomowy śmiech. Portrety bohaterek są ledwo nakreślone, a ich dylematy wydają się mocno naciągane. I, jakkolwiek patetycznie to zabrzmi, próżno szukać tu jakiejś prawdy o człowieku czy refleksji na temat umierania, o morale nie ma oczywiście mowy.

Bohaterkami są trzy striptizerki, ubrane w służbowe stroje (zabawnie wyglądające kostiumy Zofii de Ines). Kobiety w drodze na kolejny występ giną w wypadku samochodowym. Giną, bo chciały ominąć psa i w efekcie wylądowały na drzewie. Właśnie znalazły się w zaświatach. Tu mają zaczekać na sąd ostateczny, oczywiście w towarzystwie owego psa Lulu [skojarzenia ze świetną humorystyczną powieścią "Trzech panów w łódce (nie licząc psa)" Jerome\'a K. Jerome\'a są bezpodstawne]. Viola Arlak, Małgorzata Bogdańska i Paulina Holtz robią, co mogą, by w rolach niezbyt mądrych i roztrzepanych pań wypaść wiarygodnie. W efekcie tworzą jednak raczej karykatury striptizerek. Ich bohaterki rozmawiając ze sobą, wrzeszczą co sił w płucach lub piszczą. Sprawiają wrażenie, jakby sytuacja, w której się znalazły, była czymś całkiem normalnym. Dowcipkują, rzucają żarcikami w stylu: "Po co ci łańcuszek z ukrzyżowanym Chrystusem, tu będziesz miała go na żywo. Co mu będziesz przypominała". Kiedy zaczynają wymieniać swoje problemy: molestowanie przez ojca, bezpłodność czy nieszczęśliwa miłość do... katechety, nie zmieniają nawet tonu głosu. Wygląda to tak, jakby opowiadały o najnowszym zakupie kolejnej podróbki szminki Diora, a nie o czymś, co naprawdę je nurtuje. Chwilami irytuje też nadpobudliwość i drażliwość striptizerek. Anioł Krzysztofa Pluskoty zaś także z przesadną wrażliwością krzyczy i złości się na nowe "klientki". Denerwuje, nie śmieszy. Spektakl Seweryn przypomina kabaretowy show, w którym ze sceny aktorzy puszczają oko do widzów i proszą o śmiech w odpowiednich momentach. Zamiarem reżyserki było najpewniej stworzenie idealnego spektaklu na upalne wieczory - niezbyt długiego, dowcipnego i lekkiego. Owszem, takie były znakomite letnie przedstawienia Krystyny Jandy (dość wspomnieć "Skok z wysokości" czy "Grube ryby"), która wysoko postawiła poprzeczkę. W Och-Teatrze nie udało się nawet do niej zbliżyć.



Agnieszka Michalak
Dziennik Gazeta Prawna
3 lipca 2010