Sukcesy i porażki modernizacji

Radom - królestwo obciachu, Radom - najdalej wysunięta dzielnica Warszawy, mawiają złośliwi. Przemysł się sypie, dwudziestoprocentowe bezrobocie, młodzi odpływają, brudno, smutno i bez szans Tak było do niedawna, teraz ma to być centrum produkcji nowoczesnej broni, pełne nowych, równych dróg, atrakcyjnych terenów inwestycyjnych i zrewitalizowanych parków.

Ten bajkowy scenariusz udaje się realizować między innymi dzięki dobrodziejstwu Unii Europejskiej. Żeby trwale zmienić wizerunek miasta, trzeba jednak rewitalizować nie tylko infrastrukturę i tereny rekreacji, ale i ludzkie umysły. Należy przekonać miejscowych, że nie mają już się czego wstydzić, a przyjezdnym wybić z głowy dowcipy o chytrych Radomiakach i zadziwić ich Wielką Odmianą, której symbolem niech będzie najnowocześniejsza w Polsce radiolatarnia lotniskowa w radomskim porcie.

Takie "wychowanie do dumy", jak każde wychowanie, najskuteczniejsze jest, gdy odbywa się od podstaw, czyli od dziecka. I nie trzeba do tego celu nowych pedagogicznych wynalazków. Bo czy baśń o Brzydkim Kaczątku lub Kopciuszku to nie są po prostu archaiczne wersje dzisiejszego mitu "od pucybuta do milionera"? Narracja modernizacyjna doskonale pasuje do baśniowych cudownych przeobrażeń, które każde chyba dziecko zna i lubi. Sztuka "Baśń o dzielnym Radomirze" napisana na zamówienie radomskiego Teatru Powszechnego, w której wykorzystano legendę o powstaniu Radomia, wpisuje się w strategię odczarowywania złej sławy miasta. Autorka sztuki, Marta Guśniowska i Marek Zákostelecký, reżyser i scenograf, uruchamiają wszystkie teatralne sznurki, żeby ów cel osiągnąć.

Rycerz Radomir (Przemysław Bosek) to swojska odmiana supermana z wąsikiem i w różowej pelerynie z tworzywa sztucznego. Zapalony miłością do Rusałki, zaklętej kasztelańskiej córki, gotów jest zmierzyć się z wszelkimi trudnościami, aby zdjąć z miasta rzucony przez Czarnoksiężnika urok i przywrócić ludzką postać mieszkańcom oraz mieszkankom. Pomaga mu w tym koń (Robert Mazurek), wierny towarzysz o skłonnościach hipochondrycznych. Pokonują krainę lodu, gdzie spotykają polarnego kreta, któremu pomagają odnaleźć drogę do kopca. Przeprawiają się przez pustynię, nie poddając się marketingowym urokom wiedźmy-handlarki, za to dzieląc się z nią zapasem wody. Zasięgają rady strasznie bzyczącej muchy (przedstawianej za pomocą świetnej "najmniejszej lalki świata"), którą ratują przed pajęczą siecią. Wreszcie trafiają do Zamku Tysiąca Komnat, stając w oko w oko z Czarnoksiężnikiem, który okazuje się niegroźnym staruszkiem mówiącym z lwowskim akcentem, jego zamek zaś - latającą kawiarnią.

Jeśli oceniać rzecz pod względem aktorskiego zatrudnienia, można śmiało stwierdzić, że nikt tu nawet przez chwilę nie jest bezrobotny - ani odtwórcy głównych ról, ani trójka wykonawców ról epizodycznych. Tworzą oni (Paulina Moś, Magdalena Witczak i Alan Bochnak) zgrane wokalno-taneczne trio, występujące do podkładu kawiarnianego pianina. Sztuka Guśniowskiej, choć oparta na średniowiecznej legendzie, pełna jest zapożyczeń ze współczesności i cytatów z popkultury: wstępu do zamku broni lotniskowa bramka z czujnikiem metali, Koń jako żywo przypomina osła z bajki o Shreku. Toteż jazzujące, pobrzmiewające klimatem międzywojnia boysbandowe harmonie Vratislava Šrámka, wcale niełatwe do wyśpiewania, efektownie archaizują opowieść, dodają jej nieco śniedzi.

Aby pomieścić wszystkie przygody, mała scena teatru przy placu Jagiellońskim dwoi się i troi. Dosłownie: do wybranych scen odsłaniane są kolejne dwa plany w głąb scenicznej ramy. Efekt ten działa najbardziej widowiskowo w scenie pościgu za Czarnoksiężnikiem po tysiącu komnat, gdy postaci przebiegają w żywym planie, a już po chwili mijają się w głębi jako różnej wielkości pacynki. Dzięki temu mamy wrażenie przepastności zamkowych korytarzy. Nawiasem mówiąc, podobny zabieg znany jest widzom innej sztuki w reżyserii Zákostelecký'ego, "Kino Palace" z warszawskiego Teatru Lalka. W sekwencji o King-Kongu szturmującym Pałac Kultury użycie lalkowych "odpowiedników" aktorów i zabawa skalą znakomicie podkreślały tam perspektywę. Tu przystępniejszy i bliższy widowni żywy plan oraz plany lalkowe znajdujące się w głębi, mniej wiernie, bardziej symboliczne odwzorowujące rzeczywistość, przeplatają się, współistnieją na niemal równych prawach. Oko widza skacze z planu na plan i po chwili różnica między nimi zamazuje się - tworzą jedną przestrzeń zamku. Tym chytrym - radomskim - sposobem, młoda widownia, oderwana od telewizorów i laptopów, uczy się teatru formy.

A skoro mowa o chwytach formalnych, na szczególne zauważenie zasługuje scena powrotu Radomira z zamku na miejsce rzucenia klątwy, zrobiona jakbyśmy oglądali taśmę wideo puszczoną wstecz. Cała wędrówka rycerza toczy się w przyspieszonym tempie, od końca do początku, a towarzyszy temu jazgot akordeonu przypominający przewijany dźwięk pianina! Brawurowy pomysł, brawurowo wykonany.

Sztuka skrzy się efektami inscenizacyjnymi, czasem jednak robi się ich za dużo. Każda postać, każde zdarzenie jest w jakiś wymyślny sposób ilustrowane, jakby reżyser obawiał się oddać inicjatywę widzowi, który by sobie mógł coś "do-wyobrazić". W pewien sposób nadmiarowa jest choćby lajkonikowa konstrukcja konia - balustradka obszyta materiałem naśladująca kształt końskiego wierzchu, pod którą Radomir musi zanurkować za każdym razem, gdy chce dosiąść wierzchowca lub z niego zejść. Nie tylko jest niepotrzebnie dosłowna, ale przede wszystkim mało praktyczna animacyjnie, duża i nieplastyczna. A wystarczyłoby może spiąć się z wierzchowcem breloczkiem lub zapiąć pas bezpieczeństwa Podobnym nadmiarowym efektem jest projekcja filmowa w scenie ratowania muchy z pajęczej sieci, którą Radomir ogląda przez lupę, a my jednocześnie widzimy jej obraz na ekranie w postaci animacji.

Marta Guśniowska - jak często czynią dramatopisarze chcący bronić swej sztuki przed śmiertelną nudą morału - próbuje dystansować się do założonej tezy, wywracając na nice bajkowe schematy. Stąd komiczne rysy figur pomocnika - rumaka-marudy czy antagonisty - niegroźnego sklerotyka zamieszkującego jedną z "komnat" domu seniora. Również w zakończeniu autorka sprytnie unika oczekiwanego happy endu. Radomir, wcielenie wymarzonego Inwestora, odczarowawszy miasto, żąda nagrody w postaci pięknej Kasztelanki, a ta okazuje się rozwrzeszczanym niemowlakiem! W takim bowiem wieku została przez Czarnoksiężnika zaklęta w Rusałkę, o czym Radomir nie pomyślał I tym sposobem nasz mazowszański Super Hero kończy z zapłakanym dziecięciem na ręku jako samotny ojciec.

W spektaklu do owego przewrotnego finału reżyser dopisał kompletnie niepotrzebną kodę, która miała chyba łagodzić goryczkę połowicznie wypełnionego kontraktu. Słyszymy, że Radomir ożenił się z dziewczyną, gdy ta dojrzała, "wyrastając na taką, jaką sobie wymarzył". Tym samym, być może wbrew intencjom, owo zakończenie czyni z Radomira współczesnego Pigmaliona! Zamiast być apologią człowieka sukcesu, pogrąża bohatera w mrokach średniowiecza, powodując zgrzyt: w nowoczesnym mieście oczekiwałoby się chyba nieco nowocześniejszej moralności. W domkniętym na siłę i wbrew oryginałowi finale sens modernizacji, a więc i sens twórczego trudu, jaki zadali sobie autorzy spektaklu, stają pod znakiem zapytania. Czyżby prawdziwe było stare porzekadło, że lepsze jest wrogiem dobrego?



Zofia Smolarska
e-teatr.pl
11 grudnia 2015