SuperHamlet

Przez ostatni weekend trwał w Białymstoku festiwal Wschód Kultury – Inny Wymiar. Świetny tytuł i mam nadzieję piękna impreza, która raptem dotyka tylko sztuki teatru. W tej dziedzinie Wschód Kultury nie wniósł ożywienia, choć bez wątpienia zaproponował inny wymiar.

Jedną z głównych teatralnych prezentacji festiwalu był 2.5-godzinny Hamlet Obwodowego Teatru Lalek z Mohylewa (Białoruś), spektakl dla dorosłych – jak głosiły zapowiedzi. Zawsze mnie zastanawia takie przypominanie adresata. Czy twórcy boją się, że do teatru lalek chodzą wyłącznie małe dzieci, nie czytające nawet tytułów, i chcą przypomnieć, że to nie dla nich spektakl? Czy raczej – liczą na przyciągnięcie dorosłych, mrugając porozumiewawczo okiem – dozwolone od lat 18?

Hamlet z pewnością dla małych dzieci nie jest, ale wersja mohylewska raczej nie zainteresuje też dorosłych. To mógłby być co najwyżej spektakl dla młodzieży, w ramach szkolnej prezentacji wariacji na temat światowej literatury dramatycznej. Pewna kategoria młodych ludzi poczułaby się tu pewnie jak w zakręconej, klipowo-gadżetowej współczesności. Ale to współczesność Supermenów z dzieciństwa realizatorów, dziś już silnie trącąca myszką. No i pewnie oburzyliby się pedagodzy z powodu przyczepionych (w kilku scenach) do białych aktorskich trykotów Hamleta, Poloniusza i Klaudiusza dyndających szmacianych genitaliów, i do kostiumu Gertrudy – obwisłych piersi. Jest jeszcze scena aktu płciowego Hamleta i Ofelii, rozegrana w wariancie gimnastyczno-hopsasowym. Dziecinna w tej naszej brutalnej rzeczywistości, ale z pewnością wywołałaby sprzeciw.

Próba odnalezienia myśli przewodniej spektaklu byłaby zbyt wielką uprzejmością wobec twórców. Pozostańmy przy tym, co sami wymyślili lub ich służby prasowe: „mohylewska inscenizacja Hamleta przypomina bardziej komiks, a nawet hollywoodzki przebój kinowy niż klasyczny dramat." Na jakich komiksach wzorowali się realizatorzy? Z czym im się kojarzy Hollywood? I jeszcze, że Szekspirowskie być albo nie być zamienia się tu w jeśli nie ja, to kto? Wreszcie, że bohaterami są grabarze, zdaje się mówić reżyser – jedyni we współczesności mający stosowny dystans wobec wariacji świata. Wariacji reprezentowanych przez świat Hamleta.

No to tyle o dziele wielkiego Anglika. Rosyjski tekst leje się ze sceny, polski – przedziwny??? – przekład pojawia się zaskakujących momentach, albo raz na pół godziny uruchamia się ekran i przewija wówczas kilkanaście stron tekstu. Osobliwe doświadczenie. Zero profesjonalizmu. Papier jest za to cierpliwy, zniesie wszystko, powiedzieć też można, co się tylko zechce. Ale teatr? To dobry moment, by skoncentrować się przez chwilę na teatrze. Bo przychodzimy jednak do teatru.

BTL, gdzie pokazano Hamleta, uratował choć cząstkę tego osobliwego zdarzenia. Białostocki teatr dysponuje tak rewelacyjną sceną, takimi technicznymi możliwościami, że nawet artystyczne niewypały nabierają tu walorów atrakcyjnego widowiska. Nie zmieni to faktu, że jeśli się nie ustawi właściwie reflektorów, to same nie zadziałają. Ale elegancji i funkcjonalności tej przestrzeni mohylewski teatr może zawdzięczać ograniczony wymiar kompromitacji.

Wszystko zaczęło się nawet ciekawie: scenę przecina wzdłuż belka z wbitymi szpadlami, których końce wieńczą krzyże. Pojawiają się aktorzy, wyciągają spod szpadli maski-czaszki, kości-lalki, swoje okrycia narzucają na drzewca, robi się interesująco, ale na tyle starczyło wyobraźni. Potem już dominuje tekst. Słowa leją się ze sceny, Shakespeare przewraca się w grobie, gdyż wszystko tu jest na opak, aktorzy miotają się targani emocjami psychologicznego stylu gry, przeżywają, płaczą i lamentują. A poruszają się w rytmie komiczno-groteskowym, ubrani są prześmiewczo, nawet ciekawie, choć kompletnie z innej konwencji. Pojawia się mnóstwo – niekiedy wielce atrakcyjnych – lalek, od małych statycznych figurek (Ofelia) czy szmacianych zabawek („czaszka" Yoricka), do niemal ludzkich wymiarów szmacianych miękkich postaci, jak Hamlet, lub zawieszonych na stojakach karykaturalnych kostiumów (Rozenkranc i Gildenstern), w które aktorzy wkładają czasem swoje głowy. Poloniusz chwilami jest zajmującą postacią o gigantycznej masce-głowie przyczepionej do płaszcza aktora na wysokości siedzenia, porusza się w przygięciu, tyłem, widzimy więc wyłącznie tę ogromną maskę i dwie karykaturalne łapy sterczące z boku. Ale wszystkie lalki są tu użyte wyłącznie jako znaki przydatne (lub nie) w konkretnych scenach. W zasadzie pokazane tylko i niemal natychmiast odrzucone. Odrzucone dosłownie. To nie są instrumenty, na których się gra. To nie są postaci, które znaczą, to wyłącznie rekwizyty. Nasz SuperHamlet w czerwonym czepku z kryzką i stylowych równie czerwonych majtkach na szarym trykocie może sobie rzucać lalką Gertrudy po ścianach i podłodze sceny, gdy aktorka w roli Gertrudy daje pokaz głębokiego przeżywania roli. Scena z matką nabiera wyjątkowej brutalności (Hamlet lalkową Gertrudę dusi, bije po twarzy, rzuca o ściany i prawie gwałci), ale czy o to chodziło reżyserowi? Jak agresywność tej sceny (jednej z kilku) ma się do komediowej konwencji innych? I nie jest to Shakespeare'owskie mieszanie wysokiego z niskim, lecz bezsensowne gonienie od pomysłu do pomysłu.

Aktorzy koncentrują się na tekście. Grają realistycznie. Tylko po co lalki? I po co ten plastyczny pastisz, w sumie jedynie interesujący w całym mohylewskim Hamlecie? Kiedy w przeszłości lalkarze sięgali po Hamleta, a sięgał przed laty Michael Vogel we wspaniałym Exit. Eine Hamletfantasie czy Adam Walny w swoim wodnym Hamlecie, wiedzieli co chcą opowiedzieć i po co im lalki. No, ale to lalkarze, wiedzą dlaczego się nimi zajmują, nikt ich przecież nie zmusza do tej profesji. Co innego „profesjonalny" lalkowy teatr. W Polsce czy na Białorusi zatrudnia on w większości aktorów, którym nie udało się dostać do dramatu, albo nie mieli odwagi, by choć spróbować. Niektórzy są świetni, nawet lalkarsko, ale to nie oni decydują o swoich zadaniach. A reżyserzy – cóż, realizują swoje niespełnione marzenia teatralne, choćby i w teatrze lalek. To tak, jakby ktoś powiedział: jeśli kocham muzykę, co za różnica czy napiszę koncert na skrzypce, czy na piłę? Będzie muzyka. Swoją drogą Wojciech Kilar, którego Poloneza z Pana Tadeusza Wajdy kompozytor Hamleta wykorzystuje bez opamiętania i chyba nieświadomy jego znaczenia, niestety nic już nie może uczynić.

To przykre mohylewskie doświadczenie osłodziła nieco Joanna Troc, występując podczas tego samego festiwalu z premierą Pozorów – najnowszego spektaklu prowadzonego przez siebie Teatru Czrevo. Jego realizatorami są także białoruscy artyści. Wszystko w przedstawieniu dzieje się na marginesie teatru, w świecie happeningowo-instalacyjnym, ale ma w sobie jakąś prawdę emocjonalną i atrakcyjność wizualną. To taki protest-song kobiety próbującej uwolnić się spod cywilizacyjnych masek, narzuconych ról, kulturowych powinności. Szkoda tylko, że jest tu wiele scen muśniętych, nie rozwiniętych, jak w kalejdoskopie. Może warto z czegoś zrezygnować, żeby coś innego podkreślić? Jednak najważniejsze, że Joanna Troc w Pozorach przełamuje siebie samą, uwalnia się od realistyczno-historycznego stylu swoich wcześniejszych przestawień.

To dobrze wróży na przyszłość.



Marek Waszkiel
Blog Marka Waszkiela
4 września 2018