Świat kreatywnych kreatur

"Jackson Pollesch" w reż. René Pollescha z TR Warszawa na XVIII Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w Łodzi

W punkcie wyjścia odnosi się do filmu dokumentalnego, który pokazywał Pollocka przy pracy. Tu nastąpiło istotne pęknięcie w statusie artysty, bowiem od tego czasu widz bardziej niż dziełem sztuki zaczyna interesować się nie tyle nawet procesem jego powstania, co samym artystą, jego prywatnością, kulisami jego życia. Wtedy też narodziło się masowe przekonanie, że każdy może być artystą, a przynajmniej życie każdego jest tak samo interesujące i nie ma powodów, dla których nie miałoby być ukazane publicznie. Stąd to powszechne i uporczywe zaglądanie do sypialni artysty, aby podpatrzeć jak powinno się żyć, co skopiować, aby życie mogło uchodzić za interesujące.

Co było potem? Potem było już tylko gorzej, bowiem zaraz szarżujący kapitalizm wykoncypował przymus kreatywności. Każdy musi być płodny, musi być dyspozycyjny, nie nawet w imię większej forsy czy społecznej użyteczności, ale akceptacji i poczucia, że jest się przydatnym. Ewoluując system ten wytworzył narzędzia, które wywierają presję i przymuszają do pozostawania aktywnym, nieustannego zawodowego doskonalenia.

Niemiecki reżyser Rene Pollesch ma świadomość tych zabaw nie tak niewinnych. Zrealizował swój kolejny spektakl w Polsce, czyli kraju który dopiero wchodzi w ten etap kapitalizmu, w którym żyje się od projektu do projektu, a liczba znajomości (choćby najbardziej powierzchownych) decyduje o możliwości ich realizacji albo o znalezieniu lepszej pracy. Byt nabiera coraz większego tempa, przez co wpada w "nieznośną lekkość". Obrazuje to "monolog" wygłoszony przez jednego z aktorów, w którym mowa jest o performance pewnej egzaltowanej artystki. Chodziło o wykonywanie wszystkich czynności stacjonarnych (pranie ubrań, mycie zębów etc.) podczas wielogodzinnej jazdy autem po mieście bez zatrzymywania.

Jak ma się to teatru jako takiego? Otóż dziś nie na scenie, lecz na widowni znajdują się domniemane jednostki kreatywne. Wszelkie "produkowanie się" na scenie przy odrobinie szczęścia będzie miało ten efekt, że widownia może nie zacznie ziewać. Ale na pewno nie przestanie podglądać. Nic więc dziwnego, że w "Jacksonie Polleschu" przygotowujący na scenie spektakl aktorzy nieustannie lamentują, nie szczędzą docinków publiczności i stale uginają się pod jej presją. Ostatecznie okażą się ekipą techniczną, która pośród jakichś szczątków scenografii ma przygotować bulwarową komedię w zastępstwie aktorów.

W tej nieustającej bieganinie pośród teatralnej "kuchni" ani konsekwencja zdarzeń i ich rozwiązanie, ani ciągłość zachowania postaci czy nawet płci nie będą miały większego znaczenia. Wiele będzie się działo w sferze inscenizacji, będącej rodzajem scenicznego komentarza do problemów, na których skupia się autor w tekście dramaturgicznym (napisanym z aktorami). Wygłaszając intelektualne dyskursy o "romansie" jednostki z systemem wymuszającym działanie jako network, prowadzeni przez Pollescha aktorzy zbijać się będą w jeden wielogłosowy, magmowy twór, z którego co chwila wyodrębniać się będzie śmiałek na powrót wchłaniany przez zbiorowość. Innym razem w rytmach swingu zwalczać będzie postępującą i czyhającą na niego wspólnotę.

W tę koncepcję świetnie wpisuje się scenografia Chaspera Bertschingera, która estetycznie zawieszona jest między trzema strefami czasowymi: okresem najaktywniejszej twórczości Pollocka (lata pięćdziesiąte XX wieku), współczesnością i bliżej nieokreśloną przyszłością. Zdarzenia rozgrywają się bowiem w otoczeniu futurystycznego osiedla kompaktowych domków rodem z Tajwanu. Dopełnieniem są kostiumy Svenji Gassen, nowoczesne w kroju, będące przedłużeniem mody lat 50. i 60.

Skierowując uwagę na materię teatru, Pollesch kpi z mitu reżysera-demiurga, który w aktorze widzi nie współtwórcę, ale swoje dzieło. Kpi też z publiczności, która szuka w teatrze metafizyki, albo odpowiedzi na własne problemy. Paradoksalnie reżyser podaje remedium na problemy, które porusza: być pasywnym, nie kreatywnym, to w dzisiejszym społeczeństwie prawdziwe wyzwanie. Być pasywnym, aby zacząć żyć, pozwolić sobie na słabości, na lenistwo, na gorszy dzień. "Przestańcie szukać tego w teatrze. Zacznijcie szukać we własnym życiu" zdaje się mówić. Czyni to Pollesch wykorzystując lekkość formy farsowej przy ściśle logicznym tekście, podawanym przez aktorów niemal bez pauzy.

Jeśli jednak jego postdramatyczny teatr to teatr uciekający od wielkich narracji i tematów takich jak "śmierć" czy "miłość", to paradoksalnie nadal pozostaje teatrem, który dotyka sprawy wolności jednostki. Ucieczka ta więc nie do końca się udaje. Mówienie o postdramatyzmie jako o przyszłość teatru oraz uznanie wielkich tematów za pożywkę jedynie dla teatru mieszczańskiego nie wydaje się do końca przesądzone. Mrożek pozostanie Mrożkiem, a Szekspir Szekspirem. Mówić można więc raczej o wielości współistnień.

Tak na marginesie, stopień dyskusji o presji i istocie kreatywności, który proponuje "Jackson Pollesch", lokuje autorów strategii "centrów przemysłów kreatywnych", a zwłaszcza tych, którzy ten pomysł zaaprobowali i tych, którzy muszą z nim żyć na karku, na dalekiej intelektualnej prowincji.



Łukasz Kaczyński
Dziennik Łódzki
6 marca 2012
Spektakle
Jackson Pollesch
Teatry
TR Warszawa