Święta radości kochanej Ojczyzny

Od lat 11 listopada oglądam Zaduszki odprawiane pod pomnikami przez znudzonych urzędników. Reszta narodu odpoczywa w pieleszach rodzinnych, uznając widać, że niepodległość mamy zagwarantowaną do końca świata. A powinniśmy się cieszyć i bawić, biorąc choćby przykład z Francuzów, którzy rocznicę zburzenia Bastylii świętują hucznie. Zabawę proponuję zacząć mazurem w Filharmonii.

Jak napisać, co stało się 11 listopada 1918 roku? Nie wiem. Bo nie umiem opisać tego upojenia, szału radości, jaki wówczas ogarnął Polaków. Wolność, niepodległość, własne państwo... Cztery pokolenia musiały się bez tego obejść, cztery pokolenia daremnie czekały.

Rano 10 listopada przyjechał specjalnym pociągiem z Berlina do Warszawy wypuszczony z więzienia w Magdeburgu Józef Piłsudski. Następnego dnia przejął z rąk Rady Regencyjnej władzę naczelną nad wojskiem. Na ulicach Warszawy trwało rozbrajanie Niemców, którzy zresztą zbytnio się nie opierali.

Dopiero w 1937 roku 11 listopada został oficjalnie wpisany do rejestru świąt państwowych. Mimo to świętowano ten dzień już od 16 lat, mając w pamięci nieprawdopodobną euforię, jaka ogarnęła wówczas ludzi. Dwa warszawskie pułki piechoty, 21. i 36., obchodziły 11 listopada rocznicę swego powstania, organizując zawody sportowe, koncerty i wspaniałe bale. Na Polu Mokotowskim odbywały się rewie wojskowe.

Z wielkim rozmachem przygotowano pierwsze, po "upaństwowieniu", obchody 11 listopada. W Warszawie ponad 40 tysięcy osób podziwiało przed południem na pl. Marszałka Piłsudskiego defiladę wojska, związków młodzieży i korporacji akademickich, przyjmowaną przez marszałka Rydza-Śmigłego. Jej największą atrakcją, sądząc po zdjęciach, które pojawiły się następnego dnia w stołecznej prasie, był kuter, kunsztownie przyozdobiony girlandami jedliny. Łódź jechała na kółkach, a eskortowała ją grupa Kaszubów. Po południu warszawiacy mieli okazję zobaczyć na Polu Mokotowskim symulację bitwy - szarże kawalerii, akrobacje kawaleryjskie, szturm piechoty i atak czołgów. Wieczorem uczczono rocznicę odzyskania niepodległości bankietami, balami i galowymi przedstawieniami w teatrach.

Chyba im zazdroszczę. Nie, nie bankietów. Tej radości, której wciąż nam brakuje. Mam nadzieję, że odnajdziecie ją jutro w Filharmonii. Ten koncert będzie popisem młodych, więc z urzędu większych optymistów.  Młodego chóru, młodego dyrygenta  Kazimierza Dąbrowskiego, młodej orkiestry (na pewno młodej duchem, w metrykę nie będziemy zaglądać) i młodej solistki. Bardzo młodej, bo zaledwie trzynastoletniej skrzypaczki Emilii Jarockiej.

Nie zwracajcie uwagi na przymiotnik „uroczysty”  doczepiony do słowa „koncert”, ani na dostojne patronaty.  Mamy się bawić i wzruszać. Niech nas cieszy Moniuszko swoją „Bajką” (bo to co zdarzyło się w 1918 roku to jak bajka), Karłowicz „Rapsodią litewską”, a Wieniawski II Koncertem skrzypcowym. Niech mazur ze „Strasznego Dworu” porwie do tańca. 

Mazur być musi, bo to taniec narodowy, a przy tym  pełen temperamentu i szalonej radości. Uważajcie, bo bywa niebezpieczny.  Grzegorz Cydzik, przedwojenny kawalerzysta, wspominał bal pułkowy, na którym był wodzirejem. Tańczył mazura z panią generałową, która bujne kształty odziała w skąpą suknię bez pleców. Każdy zamaszysty ruch powodował, że oczom widzów ukazywała się prawa albo lewa pierś dostojnej danserki. Dama ubijała wprawdzie ją łokciem, ale mazur tak ponosił, że zrezygnowała z dostojeństwa przypisanego pozycji generałowej. Wy też zrezygnujcie, bawcie się dobrze.



Beata Maciejewska
Materiały OiFP
10 listopada 2011