Sztuka czytania

W zdaniach Franza Kafki może być lód, owszem. Na przykład lód. Weźmy cokolwiek, choćby nowelę "Opis walki". Dwóch gada w prologu, i naraz pada fraza: "Tfu, jaka zimna dłoń - zawołał - z taką dłonią nie chciałbym iść do domu"

Jest w tym lód, ale to nie jest lodem. To, czyli zdanie. Jako takie ni ziębi, ni grzeje - temperatury są w środku. Temperatury, namiętności, bóle, rozczarowania, nadzieje, miłości, rozpacze, jęki, szlochy, smarki, pretensje, protesty, zdumienia i cała reszta, zwana życiem. U Kafki TO jest W środku. Tylko tam. U Kafki chłód dłoni nie jest chłodem składni. Dokładnie mówiąc - chłód składni nie zna chłodu dotyku, który opisuje. W finale "Procesu", parę mgnień przed chwilą, w której na dnie kamieniołomu sługa ciemności obróci nóż w sercu Józefa K., ktoś w oknie dalekiego domu wyciąga do Józefa K. ramiona. Tak. Lecz to pocieszenie tkwi wewnątrz słów ostatniego akapitu "Procesu". Sam akapit nie jest pocieszeniem. Zdania Kafki nie wyciągają rąk...

Mógłbym wykład ten ciągnąć, tak. Lecz dlaczego ja? W Narodowym Starym Teatrze pani Magdalena Miklasz pokazała na Nowej Scenie swe rozumienie "Przemiany" Franza Kafki. Powtórzę: mógłbym pociągnąć, co zacząłem, lecz dlaczego, do cholery, akurat ja? Pani Miklasz przejęła się szalenie wnętrzem zdań. Doszła do wniosku, że bladawy Kafka jest, był i na wieki wieków będzie czymś na modłę psychologów, szalenie wyczulonych w materii psychopatologii życia rodzinnego. Pani Miklasz czyta "Przemianę", na dodatek czyta "Opis walki" i dochodzi do wniosku, że Kafka to terapeuta, który toksyczną rodzinę portretuje ku przestrodze rodzin naszych.

Dla fabularnego porządku - wewnątrz zdań Kafki jest tak, że Gregor Samsa, obudziwszy się, dostrzega, że zmienił się w robaka. A rodzina - ojciec, matka, siostra - w gruncie rzeczy tego nie łapią. I tak dalej. Mieszczaństwo - okropna rzecz! Więc gdy syn-robak zdycha - zasadniczo niewiele się w rodzince zmienia. Amen. Nie dostrzegli życia - umknęła im śmierć. Dlaczego ja mam pani Miklasz tłumaczyć, że zdania Kafki nie dotyczą kwestii: kto zabił, kto kochał lub nie, oraz z jakich powodów ojciec Gregora jest bucem, mateczka zaś - katatoniczną szwaczką?

Nie wdając się w szczegóły: pani Miklasz bierze aktorów - Aldonę Grochal, Zbigniewa Rucińskiego, Julię Sobiesiak, Andrzeja Rozmusa oraz Wiktora Logę-Skarczewskiego - i na kanwie zdań Kafki robi coś na podobieństwo fuzji ponurej "Moralności pani Dulskiej" z nieoczekiwanie rozchichotanym filmem "Pręgi". Jakieś psychologie rodzinne snują się po scenie przez godzinę i pół. Sobiesiak albo zamiera w pozycji "kwiat lotosu", albo piłuje coś na skrzypkach. Loga-Skarczewski gra duże cierpienie synowskie, bądź maca ścianę, wydając odgłosy człowieka, który kłaczki schabowego z dziur zębowych dobywa metodą, jak mawia klasyk kabaretu, podciśnieniową - cmoka, znaczy się. Grochal jest zgnębiona fundamentalnie, zaś Ruciński jabłka ciosem karate rozwala na blacie kuchennego stołu - kocha bowiem, lecz poznać tego po sobie dać nie chce, gdyż twardziel z niego. Czyli... Co właściwie? Kochajmy się, bo będzie za późno?

Pani Miklasz o to szło, bym - jako wstrząśnięty robaczywą samotnością Gregora wśród mentalnych skorpionów - poprawił me stosunki z rodziną? Kafka bezlitośnie (ciało jego stylu nie ma litości) opowiedział o nieuchronnej samotności każdego z nas - a ja po seansie pani Miklasz mam się z ciotkami bratać, gdyż śmierć nadchodzi? I co jeszcze? Z ojcem mym, Karolem świętej pamięci, mam się godzić? A po cholerę, pani Miklasz - po jasną cholerę, skorom nigdy się z nim nie pokłócił? I tak dalej.

Dlaczego ja mam studentce reżyserii tłumaczyć, że sztuka czytania arcydzieł nie jest sztuką ich streszczania, tylko sztuką szukania scenicznych znaków, które udźwigną temperaturę zdań? Dlaczego nikt jej nie poinformował, że Kafka pisał, jak pisał, nie po to, by lżej się żyło, lecz by się zdychało bez złudzeń? Nie da się, pani Miklasz, naprawić tego, co przez Boga spieprzone. Zdania Kafki nie wyciągają rąk. Zdania Kafki nie opuszczają rąk. One są intonacją lodowatej bezradności. Aby wystawić Kafkę w teatrze, trzeba umieć wystawić krę jego słów. Czy tam, w PWST, ktoś może wreszcie zacząć porządnie uczyć trudnej sztuki czytania arcydzieł?



Paweł Głowacki
Dziennik Polski
21 grudnia 2010
Spektakle
Przemiana