Szukam lekarstwa na samotność

"Niniejszym oświadczam, że nagle uświadomiłem sobie, że urodziłem się, żeby żyć" - stwierdza na wstępie spektaklu Itmar Jakobi, jeden z bohaterów sztuki Hanocha Levina "Jakobi i Leidental", którą w ubiegłym tygodniu premierowo wystawił Teatr im. L. Solskiego w Tarnowie. To pozornie banalne stwierdzenie staje się początkiem szeregu decyzji i działań scenicznych postaci, obnażających w sposób bezwzględny, choć pełen humoru ludzką naturę i charakter stosunków interpersonalnych.

Inscenizacja autorstwa Małgorzaty Warsickiej przenosi nas w świat groteskowy i tragiczny, w którym głównym motorem ludzkich działań jest bezskuteczne poszukiwanie remedium na samotność i pustkę egzystencji. Świat ten jednak wykreowany jest na scenie komediowo, muzycznie, a przy tym przejmująco. Nowa propozycja repertuarowa tarnowskiej Sceny Underground to kawał dobrego, nowoczesnego w formie teatru, z którym warto się zapoznać.

Hanoch Levin to wybitny współczesny dramaturg izraelski, autor 56 sztuk, programów i piosenek satyrycznych, tomu prozy i poezji. Recepcja jego twórczości w Polsce ma swoją niechlubną historię, gdyż nie od razu zaakceptowano w kulturalnych kręgach naszego kraju jego specyficzny, często wulgarny język, drastyczne epizody, w które obfitują jego tragikomedie, dosadny sposób prezentacji rzeczywistości, pokrewny pisarstwu Rabelaisa czy Becketta. W połowie lat 80. miesięcznik "Dialog" odmówił na przykład publikacji jego tekstu "Pakujemy manatki", uznając go za zbyt obsceniczny, a więc zły. Trzeba było upływu blisko ćwierćwiecza, by w Polsce ukazała się antologia dramatów Levina ("Ja i ty i następna wojna. Teatr życia i śmierci"), a jego sztuki zatriumfowały na naszych scenach. W popularyzacji dramatopisarstwa izraelskiego pisarza swój mały udział miał też Tarnowski Teatr jako współproducent w 2010 roku świetnego spektaklu "Szyc" jego autorstwa, w reżyserii Any Nowickiej, notabene wciąż z powodzeniem wystawianego przez drugiego współproducenta - teatr Barakah w Krakowie.

Prezentowana obecnie na tarnowskiej Scenie Underground sztuka "Jakobi i Leidental" należy, podobnie jak wspomniany "Szyc", do tzw. "dramatów rodzinnych" Levina, inaczej zwanych też "dramatami samotnych serc". Jej fabuła dotyczy bowiem relacji damsko-męskich, małżeńskich i przyjacielskich.

Dwaj czterdziestoletni kawalerowie dotrzymują sobie towarzystwa, prowadząc jednostajny żywot i zabijając nudę grą w domino oraz piciem herbaty na balkonie. Jednak Jakobi postanawia radykalnie odmienić swój los i zrywa kontakty z przyjacielem. Szansę na nowe ciekawsze życie wiąże z przypadkowo spotkaną kobietą, która jawi mu się jako istota piękna i artystycznie utalentowana. Myląc pożądanie z miłością, daje się omotać sprytnej Rut Szahasz i żeni się z nią. Tymczasem porzucony przez przyjaciela Leidental nie umie

pogodzić się z samotnością i pustką, więc podąża za nim krok w krok. Decyduje się nawet na największe upokorzenie - w prezencie ślubnym darowuje siebie młodej parze i jako służący zamieszkuje z nimi. Jednak małżeństwo bez miłości jest nieporozumieniem, sprowadza się do walki o dominację i przetrwanie, a obydwie strony z wyrachowaniem liczą zyski i straty. W końcu Jakobi, nasyciwszy żądze, zaczyna tęsknić za dawnym bezpiecznym życiem z przyjacielem. Czy powrót do herbatki i gry w domino jest jeszcze możliwy, skoro relacje całej trójki skomplikowały się? Wszak Rut podoba się też Leidentalowi... Bohaterowie zadają sobie nawzajem ból, ale trapieni strachem przed samotnością nie potrafią się z sobą rozstać. Ich szanse na szczęście wydają się znikome, choć nadzieja nie opuszcza ich do końca.

W świecie wykreowanym przez Levina tęsknota za kontaktem z drugim człowiekiem jest podstawowym motorem działania, ale w tymże świecie nic nie dzieje się bezinteresownie. Kobieta traktowana jest instrumentalnie, jak "mięsko", a świadoma tego używa piersi i pośladków jak narzędzi do osiągania własnych celów. Gorzkie prawdy padają ze sceny także na temat przyjaźni. Z tą odartą z romantyzmu, wszelkich upiększeń rzeczywistością można się nie zgadzać, można z nią dyskutować, ale warto się nad nią zastanowić. Do takiej refleksji zaprasza reżyserka Małgorzata Warsicka, studentka IV roku reżyserii krakowskiej PWST. Sprawnie podąża za komediowym charakterem sztuki - jej inscenizacja mimo ciężaru problematyki ma lekkość i tempo, a wplecione piosenki nie są zwykłymi przerywnikami, lecz niosą swój własny ładunek emocji. Dobrze czuje groteskową konwencję, nie gubiąc w stosownych przerysowaniach ani humoru, ani tragicznego wymiaru zdarzeń. Znakomicie wykorzystuje też możliwości tekstu, wprowadzając modną obecnie technikę gry aktorskiej nastawioną na kontakt z publicznością i, co ważne, zabieg ten wypada bardzo naturalnie. Docenić także należy trafny dobór współpracowników, jakiego dokonała reżyserka.

Istotną częścią przedstawienia jest muzyka skomponowana przez Karola Nepelskiego, oryginalnie łącząca współczesne możliwości przetwarzania dźwięku z melodycznymi motywami kabaretowymi i średniowieczną techniką dialogu instrumentów. Nie jest to muzyka łatwa ani wpadająca w ucho, ale trzeba przyznać, że otacza widza i wywiera niezapomniane wrażenie. Niestety, okazała się wyzwaniem dla śpiewających aktorów, bo pozbawieni wyrazistej linii melodycznej, śpiewając na przemian z elektronicznie przetworzonym nagraniem, nie zawsze trafiali precyzyjnie w odpowiedni dźwięk (przynajmniej na premierze). Za to ten typ muzyki nadaje wykonywanym przez nich piosenkom podniosły charakter, co zabawnie kontrastuje z dosadnością tekstu, zawieszając odczucia słuchaczy gdzieś między sacrum a profanum - efekt wyjątkowo współgra z niejednoznacznym, bo śmieszno-tragicznym tekstem sztuki. Gra aktorska w spektaklu zasługuje na uznanie - cała trójka odtwórców scenicznych postaci prezentuje się znakomicie. Rut Szahasz Matyldy Baczyńskiej jest cielesna, uwodzicielska, ale też wyrachowana i zdesperowana w zamiarze omotania mężczyzny. Aktorka po mistrzowsku posługuje się całą gamą min, uśmieszków, puszczanych do publiczności "oczek" i nawiązuje z widzami kontakt, czyniąc ich kibicami własnych zabiegów. Gdy trzeba, z powodzeniem przemienia się w postać tragiczną - kobietę upokorzoną i zranioną. Przy czym bez trudu i naturalnie przechodzi te wszystkie metamorfozy.

Występujący gościnnie w Tarnowie Bartosz Woźny (Itmar Jakobi), wcielający się w bezpośredniego sprawcę scenicznych wydarzeń, ma szansę zbudować postać skomplikowaną. Krąży między śmiesznością a wzbudzającym współczucie zagubieniem. Żongluje sympatią widzów - raz ją wzbudzając, raz tracąc na rzecz ranionych przez jego bohatera bliskich (przyjaciela, żony). Podobnie jak Baczyńska nakłada wiele masek, by sprostać konstrukcji postaci, i z próby tej wychodzi równie zwycięsko.

Wydaje się, że najprostsze zadanie aktorskie stoi przed Jerzym Palem, którego Dawid Leidental ma rysy przede wszystkim poczciwe. To nieudacznik wzbudzający śmiech i litość, szczególnie gdy w walce o przyjaciela całkowicie się upokarza. Jednak Pal nadał tej postaci rys pogody i tym ocalił ją od żałosnego wizerunku, zjednując przychylność publiczności.

Reasumując: aktorstwo na wysokim poziomie, świetna reżyseria, oryginalna muzyka, no i Levinowski tekst jedyny w swoim rodzaju - kawał dobrego nowoczesnego teatru na Scenie Underground w Solskim.



Beata Stelmach - Kutrzuba
Temi
4 kwietnia 2014
Spektakle
Jakobi i Leidental