Tajny dziennik w kwartecie
Fugi Jana Sebastiana Bacha towarzyszą czterem aktorom, którym rozpisano kwestie "Tajnego dziennika" Mirona Białoszewskiego. To odpowiednie tło dla prezentacji egzystencjalnych przemyśleń autora, którego twórczość wciąż budzi zainteresowanie wydawców i czytelników. Osobiste nostalgiczne motywy właściwie korespondują w tym "dzienniku" z opisem operacji matki czy pogrzebu ojca. Pióro pisarza epatuje tu szczerością wyznań, detalicznie odmalowując np. szpitalną umieralnię, w której ktoś mu bliski dopełnia żywota.Na Scenie Przodownik przy warszawskim Teatrze Dramatycznym zaprezentowano fragmenty tego opasłego wydania zapisków Białoszewskiego. Nie należą one do łatwych w odbiorze, a po dłuższym wysłuchaniu mogą wydać się widzowi dość monotonne. Choć towarzyszą im epizody drastyczne i makabryczne, np. opowieść o tym, jak leżąca na katafalku denatka wydaje ostatnie westchnienie.
Nie chodzę na cmentarze - zapewnia sceniczny Miron. A jednak jego monolog świadczy o biegłej znajomości pragmatyki miejsc, w których nekropolia jest ogniwem ostatnim. W kostnicy Białoszewski będzie miał wprawdzie ewidentne problemy z identyfikacją zwłok swojego ojca, ale jego uwadze nie umknie piętrzący się na kancelaryjnym biurku stos dowodów osobistych - ostatniego świadectwa po nieboszczykach.
Powstanie zawsze na mnie czyha - napisze autor Pamiętnika z powstania warszawskiego. Zdewastowana przez wspomnienia roku 1944 świadomość pisarza odzywa się echem także w przedstawieniu Teatru Dramatycznego. Wprawdzie na scenie, wyposażonej w ekran imitujący okno, wyświetlają są kadry z Warszawy współczesnej, ale materia słowna wywodzi się z epoki, gdy spacyfikowane miasto było jeszcze w gruzach. Podczas eskapady za ocean, gdzie Białoszewski przyjmował prestiżową nagrodę za działalność literacką, Czesław Miłosz (sam przecież autor pomysłu filmu o mieście nieujarzmionym) w rozmowie telefonicznej wyraża wobec nagrodzonego zazdrość z powodu możliwości obcowania na co dzień z warszawską ulicą. Miron ją posiadał, noblista z Berkeley utracił na lata. A jednak "Tajny dziennik" uzmysławia boleśnie, jak dojmująco smutna była relacja jego twórcy z miejscem, o którego bliskości Miłosz tylko marzył.
Okaż litość swą, Jezusie, wyrwij z czyśćca jedną duszę - zawodzą niczym psalm dziękczynny wykonawcy. Dusza zostaje chyba skutecznie wyrwana, bo druga z sekwencji przedstawienia raczej przeczy poprzedniej. O ile pierwsza traktowała o umieraniu, o tyle w następnej króluje perwersja. Słyszymy tedy o amerykańskich peregrynacjach Białoszewskiego, który brnie tropami seksualnych uciech. Wspomina także Adama, Leszka, Ludwika i innych swoich "przygodziarzy", śni o seksie w kościele, ślizga się po płynach fizjologicznych w cuchnącym porno kinie, wspomni nagą inicjację w Częstochowie tuż po radzieckim wyzwoleniu. Lecz i tak przeważy w pisarzu metafizyczna świadomość przemijania. Kiedyś odbierze z jakiejś szatni numerek 1983 i pomyśli, że w tym właśnie roku mógłby umrzeć. Wybiera sobie nawet miesiąc, który by mu odpowiadał - maj. Nieco się jednak pomylił. Chciał być "domajowiony", a umarł w czerwcu wyznaczonego roku.
To dość udany pomysł na sztukę, ale aktorzy Przodownika sobie z nim nie radzą. Wyraźnie nie po drodze im z tekstem Białoszewskiego. Mylą sentencje, tracą rytm, używają nieadekwatnych form wyrazu: do partii wymagających szarży stosują środki łagodne, przy tych delikatnych wybierają zbyt histeryczne. Pierwszoosobowa dziennikowa narracja nie należy do łatwych i może dlatego reżyser spektaklu poszatkował go na cztery głosy i cztery typy aktorskiej wrażliwości. Całość jest jednak niespójna i za mało urozmaicona artystycznie. Mimo wszystko w odbiorze całości scenariusz sztuki się broni, opowiadający o zwyczajnych sprawach tekst nie nudzi. W finale sztuki pojawia się sam Białoszewski we własnej osobie. Na archiwalnym nagraniu, zapewne ze stworzonego niegdyś przezeń w Warszawie unikatowego Teatru Osobnego, słyszymy jego głos z offu: Wyszedłem!
Tomasz Misiewicz
Odra
13 listopada 2017