Tak się modlił... aż dostałam SMS-a!
Na deskach elbląskiego teatru odgrywa się komedia, która zbiera uznanie wśród publiczności za swój zróżnicowany dowcip, wielowymiarowe odniesienia i wątek filozoficzny z wizją życia po śmierci poza "perłowymi bramami" nieba. Dynamiczna fabuła, gdzie tragiczna historia miłosna wyłania się spod lawiny żartów, niespodziewanie pobudza pytania o wiarę i tworzy nową rozterkę w widzach.Spektakl autorstwa Pam Valentine, angielskiej dramatopisarki i scenarzystki. Ta przewrotna komedia bawiła angielską publikę przez długi czas, zanim miała swój debiut na polskiej scenie. Polska premiera miała miejsce w 2007 r., we Wrocławskim Teatrze Komedia, gdzie reżyserem był Paweł Okoński-w elbląskiej realizacji odpowiada on za aranżację muzyczną. Reżyser Wojciech Dąbrowski, człowiek o szerokim zapleczu aktorskim, bo mogliśmy go podziwiać nie tylko w teatrze a i w serialach telewizyjnych takich jak "Barwy szczęścia" czy "Na wspólnej", szeroko uzdolniony, działający w kierownictwie artystycznym we Wrocławskim Teatrze Komedia od 1997 r.
Rzecz dzieje się w domu pod Londynem, gdzie wprowadza się młode małżeństwo – Mary (Faustyna Kazimierska), oczekująca dziecka i jej mąż Simon (Dominik Bloch), początkujący pisarz. Jak się okazuje, nie są oni jednak jedynymi lokatorami, bo dom nawiedzony jest przez poprzednich właścicieli - Susie i Jacka, który za życia był wziętym pisarzem kryminałów. Jak można przewidzieć, życia dwóch par mieszkających pod jednym dachem, nakładają się na siebie. Ta zabawna opowieść, podszyta nieraz czarnym humorem, spotyka się z fundamentalnymi pytaniami egzystencjalnymi "co nas czeka po śmierci?", "czy Bóg istnieje?", "czy ktoś słucha modlitwy?"
Karina Węgiełek, która odgrywa Susie Cameron, świetnie sprawdza się w roli ducha, z początku strasząc wszystkich wizytujących dom. Postać Susie możemy skategoryzować jako stereotypową kobietę, żonę - martwi się swoim ubraniem, dużo krzyczy i kłóci się z mężem (nawet po śmierci). Na szczęście Karina Węgiełek ubarwia swoim występem postać, jej gra jest dynamiczna i pełna szybko zmieniających się uczuć. Jej postać stanowi przeciwieństwo charakteru jej męża - Jacka Camerona.
Dariusz Siastacz w roli Jacka Camerona rewelacyjnie rozstrzyga swoją postać. Ujęty od początku według typowego schematu pisarza cynika, który nie wierzy w piekło ni w niebo, ironicznie znajduje się w stanie zawieszenia w nowym, pośmiertnym życiu, nadal opierając się wiarze. Sama postać pełna sprzeczności naturalnie jest przyczyną komizmu.
W historii, gdzie granica żywych i martwych zaciera się, przyjmuję punkt widzenia, że nie duchy są gośćmi w życiach Mary i Simona, a odwrotnie. Nowa para jest zapalnikiem dla zawieszonych w przestrzeni duchów, bo wykorzystują oni swoich współlokatorów niczym lalki, którymi mogą sterować, płatać figle, bawić się. Prowokują rozwój starej relacji, nowe pytania, refleksje. Muszę w tym momencie zwrócić uwagę na wręcz uzupełniającą się relację między aktorami, ale w doborze par Dariusz Siastacz z Dominikiem Blochem i Karina Węgiełek z Faustyną Kazimierską, którzy odgrywają tożsame role, gdzie podczas akcji, wysokiego napięcia, postaci te tak dynamicznie i płynnie działają w dialogach nakładających się na siebie, że zażarte dyskusje, kłótnie i żywa gestykulacja przypominają bardziej synchroniczny taniec między aktorami.
Ostatecznie główni bohaterowie, Susie i Jack, pod koniec sztuki odmieniają się. Susie wygłasza monolog skłaniający publikę do refleksji, w którym żałuje, że była zajęta zbędnymi kłótniami z mężem, zamiast bardziej cenić wspólny czas, póki jeszcze żyli. I o ile w odsłonie komediowej uważam wystąpienie Kariny Węgiełek za bez zarzutu, tak do wywołania wzruszenia zabrakło wiarygodności. Jack natomiast po latach wyparcia wiary w niebo czy życie po śmierci (o ironio), nawraca się i popełnia tak skrajny czyn modlitwy, jako przypieczętowanie jego przemiany wewnętrznej, co w wykonaniu Dariusza Siastacza, chwyta za serce. Zgrzeszyłabym nie zatrzymując się jeszcze na moment nad kreacją Emilii Krakowskiej występującej gościnnie jako Anioł Stróż, bo pani Emilia mimo sporadycznego czasu na scenie całkowicie skradła serce, nie tylko moje, a jak przypuszczam po gromkich brawach, całej widowni. Oryginalne ujęcie boskiej istoty jako szaloną, lecz błyskotliwą babunię ze zwinnym humorem, serwująca zaskakujący dowcip nawiązujący nawet do równoległej dla nas sytuacji politycznej, głęboko zapadła mi w pamięć.
Za bardzo dobre rozstrzygnięcie uważam również pracę Marcina Tomasika jako Mark Webster-strachliwy agent nieruchomości, który wita nas jeszcze na początku spektaklu. Każde zająknięcie się, przerażona mina, wzrok szukający ratunku i ogólne salwy drgawek przerażenia złożyły się na ogólny i niezawodny komizm postaci.
Także w duecie z panem Tomasikiem na wspomnienie zasługuje Teresa Suchodolska w roli Marty Bradshaw-matki Mary, a zarazem teściowej Simona. Postać o ciętym języku i charakterze, jak się okazuje potrafi bawić nie tylko kąśliwymi uwagami względem swego zięcia, ale i przejmującą grą pod postacią nieprzewidywalnych wygibasów na ziemi i głębokimi wyznaniami o rządzach do nowo poznanego mężczyzny.
Dopięciem całej sztuki była aranżacja świetlna oraz muzyka, efekty dźwiękowe, które poza wprowadzaniem nastrojowości, akcentowały stan metafizyczny Susie i Jacka. Dzięki pracy Wojciecha Dąbrowskiego i Pawła Okońskiego, odpowiedzialnych właśnie za oświetlenie i muzykę, szczegóły te w połączeniu sprawiły, że sztuka w realizacji była spójna, dobrze wyważona.
Widownia zachwycona przedstawieniem, porwana dowcipem, który muszę przyznać z początku był banalny, oparty na utartych stereotypach, jednak z biegiem akcji coraz bardziej się rozkręcał i wywoływał salwy śmiechu oraz gromkie brawa wśród całej publiczności.
Spektakl zdecydowanie zasłużył na owacje na stojąco, dzięki nietuzinkowej egzekucji ze strony aktorów, ale także dbałości o detale na froncie scenograficznym czy kostiumowym.
Maja Nlogjeja
Dziennik Teatralny Elbląg
24 stycznia 2024