Tak zwana polska dusza

Jedna mieści w sobie chrzest Mieszka I i początek dominacji kościoła katolickiego, 123 lata niewoli, romantyzm, mesjanizm, Wielką Emigrację, kilka przegranych i jedno zwycięskie powstanie, pogromy Żydów i smoleńską katastrofę. Druga musi pomieścić Żyda, narodowego wieszcza, jego kochankę i ciężarną żonę, powstańców listopadowych i wielki, drewniany krzyż. Polska i scena spektaklu "Mesjasze". Nic dziwnego, że w obu panuje chaos.

Prapremiera spektaklu "Mesjasze", teatralnej koprodukcji festiwalu Malta i Teatru Zagłębia w Sosnowcu, jest inspirowana nagrodzoną Angelusem powieścią György'ego Spiró o tym samym tytule. Węgierski pisarz i tłumacz m.in. Wyspiańskiego i Gombrowicza, autor zakazywanej jeszcze w latach 80. książki o Bogusławskim, w 2007 roku zasłynął powieścią, w której opisuje losy powstańców listopadowych, którzy po przegranej rewolcie, wspólnie z polskimi emigrantami we Francji, zawiązują dziwną religijno-narodową sektę. W języku polskim książka ukazała się w 2009 roku i od razu wywołała napięcie. Nic dziwnego, skoro opisuje tak zwaną polską duszę, ale odbitą w krzywym zwierciadle historii.

Wydmuszka męczeństwa

Reżyserką "Mesjaszy" jest Aneta Groszyńska, autorka m.in. "Zapolska Superstar (czyli jak przegrywać, żeby wygrać)" oraz "Sienkiewicz Superstar (czyli zupełnie spóźniona anegdota biograficzna na chwalebną okazję stulecia odzyskania niepodległości)". Autorami scenariusza: dramaturg Jan Czapliński, również współpracujący przy "Zapolska Superstar" i Marcin Kącki - dziennikarz "Gazety Wyborczej", autor takich książek reporterskich jak "Maestro" czy "Poznań. Miasto grzechu".

Dobór takich twórców od początku zwiastował spektakl nie uznający żadnych "świętości", żonglujący epokami historycznymi, kontekstami i konwencją, przekształcający środki teatralne w uprawianą na bieżąco publicystykę. Idea romantycznego męczeństwa, tak bardzo forsowana w polskiej edukacji i narracji historycznej, jest tu sprowadzona do poziomu brazylijskiej telenoweli, której poszczególne sceny oscylują na krawędzi między komizmem a tragizmem, a efekt całości i tak wypada nieprzekonywująco.

W spektaklu bardzo precyzyjnie można zidentyfikować fragmenty, które jego twórcy zawdzięczają zaproszeniu do współpracy Marcina Kąckiego. W 2015 roku udział reportera sprawił, że wystawiany wówczas w Teatrze Nowym w Poznaniu spektakl "Po co psuć i tak już złą atmosferę" (oparty na podstawie jego książki "Maestro" o molestowaniu poznańskich chórzystów przez Wojciecha Kroloppa), dosłownie wciskał w fotel i zapadał w pamięć na zawsze. Tym razem stało się inaczej. "Kontrowersyjne" fragmenty spektaklu nie wnoszą nic do całości, nie zawierają w sobie żadnej nowej refleksji, a przez to nie rezonują w głowie odbiorcy. Ich siła rażenia jest jedynie wydmuszką siły.

Bezsilność równa się frustracja

- Norwid pisze, że każdy kto przywłaszczy sobie ideę Ojczyzny, automatycznie musi zrobić z niej sektę i sam stać się fanatykiem. Te słowa okazują się smutno aktualne - opowiadała przed premierą Aneta Groszyńska. - Punktem wyjścia jest moment rozpaczy, jakiegoś rozpadu, który zostaje przekształcony w szaleństwo.

I rzeczywiście. Szaleństwa jest tu sporo, momentami nawet zbyt wiele. Zaczynamy w połowie XIX wieku, w Paryżu, gdzie Adam Mickiewicz bezskutecznie próbuje napisać nowy wiersz, a jego spodziewająca się kolejnego dziecka żona, nie ma za co kupić chleba i kisielu (o tym ostatnim później). Pomiędzy tą parą zawieszona jest postać kochanki, kobiety żywiołowej i porywczej, najbardziej ceniącej sobie wolność podejmowania decyzji i wolność słowa, która zapisała dziecko na religię w szkole tylko dlatego, że ocena z religii wlicza się do średniej. Są i powstańcy listopadowi, z których jeden nosi T-shirt z napisem "Dziadostwo", a drugi T-shirt ze skrzydłami husarii. W głowie ma przy tym widoczną dziurę po kuli, a opowieść o jej powstaniu jest jedyną historią nadającą sens jego życiu. Całe to przedziwne towarzystwo uzupełnia jeszcze postać Żyda (przechrzczonego później jednym chluśnięciem wody z kieliszka) i często improwizującego Mistrza, pełniącego tutaj najmniej oczywistą rolę.

Wszyscy oni miotają się od sceny do sceny, komentując dawne losy ojczyzny i jej stan obecny, na który i tak nie mają żadnego wpływu. Zrozpaczeni zwracają się nawet we wspólnej modlitwie do samego papieża (Pawła IV), lecz ten zbywa ich błagania i prośby, mając akurat w tamtej chwili coś ważniejszego do roboty. To musi rodzić frustrację.

"2018 metrów widoczności"

Jeśli oceniać "Mesjaszy" wyłącznie pod kątem elementów komicznych, można by rzec, że spektakl ma w sobie potencjał rokującego programu kabaretowego. Śmieszy zwłaszcza postać Mickiewicza, nie tylko dobrze zagrana, ale i zręcznie rozpisana na szereg dialogów, w których narodowy wieszcz bawi widzów swoją życiową nieporadnością i kompletnym nieprzystawaniem do rzeczywistości. Potrafi jednocześnie rozdzierać w dramatycznym rejtanowskim geście ostatnią koszulę i przyznawać się do wstydliwego spuszczania na wysokość kolan coraz bardziej zniszczonych dresowych spodni. Nie o komedię tu jednak idzie.

Najmocniejszą i zdecydowanie najlepszą stroną tego spektaklu jest pozornie skromna postać Celiny Mickiewiczowej, żony poety, która jako jedyna ma nam coś ważnego do powiedzenia. Jej komentarze na temat codzienności są niewyzywające, ale trafne. Jej piosenki proste, ale mocne - jak finałowa, nawiązująca do nagrań z czarnej skrzynki Tupolewa Tu-154, ale odliczająca metry przełomowymi datami w historii Polski. Albo grana przez nią "depresja Marii Janion", z której dowiadujemy się, że treści zawarte na opakowaniu zwykłego kisielu rocznie czyta 100 tysięcy Polaków, więc może warto byłoby w końcu napisać tam coś istotnego.

Żeby się tylko nie zagoiło

Twórcy spektaklu każdą sceną przypominają, że Polacy cierpienie traktują jak obowiązek, wręcz cnotę, a co za tym idzie pielęgnują w sobie wspomnienie klęsk i tragedii narodowych. A kiedy tylko zaczyna im się lepiej wieść, od nowa rozdrapują stare rany "żeby się tylko nie zagoiły", bo tylko w nich upatrują sensu swojego istnienia. Ok, wszyscy już przecież to znamy, w szkole uczyliśmy się o bohaterach, na baczność śpiewaliśmy hymn i Rotę, a przekonanie o nieprzychylnej Polsce fortunie wyssaliśmy z mlekiem matki. Pytanie tylko, co z tego wynika?

W "Mesjaszach" przez dwie godziny, razem z aktorami, przeskakujemy w szalonym tempie od romantyzmu do współczesności, od błahostek do kwestii fundamentalnych i od uznawania mitów i narodowych symboli do ich obalania i ośmieszania. Wszystko odbywa się wokół i na tle wielkiego krzyża (jasno nawiązującego do pamiętnego krzyża z Krakowskiego Przedmieścia), który jest "dobrym designem i minimalem". Fajnie, pośmialiśmy się i co dalej? Nic. Jedni wstaną z krzeseł, inni z kolan, i wciąż bez porozumienia rozejdziemy się do domów



Anna Solak
kultura.poznan.pl
20 czerwca 2018
Spektakle
Mesjasze