Takie miasto

Gnieźnieński Teatr Fredry otwiera sezon "Naszym miastem" Thorntona Wildera w reżyserii Piotra Kruszczyńskiego. Znajdujemy w nim uniwersalną paralelę losów Wilderowskiego miasteczka Grovers Corners z losami pierwszej stolicy polski.

Dobrze znam Gniezno. Niedaleko od tego miasta moja rodzina ma swój leśny azyl, do którego jeździmy na wakacje i weekendy. Jeździmy wypocząć i "naładować akumulatory". W ciągu roku są okresy, w których przejeżdżam przez Gniezno lub zatrzymuję się w nim co najmniej raz w tygodniu. To niebrzydkie miasto, nad którym dumnie wznosi się gotycka katedra. Znam jego pełne uroku uliczki z zabytkowymi kościołami i całkiem niezłymi knajpkami. Bywam w gnieźnieńskim muzeum - jednym z najważniejszych w regionie. Jest w Gnieźnie dworzec kolejowy, dobry teatr, klimatyczny klub muzyczny, galeria handlowa z kinem. Korzystam z nich i zwykle dobrze się bawię. Tak więc znam Gniezno, a przynajmniej tak mi się zawsze wydawało. Bo jest to, niestety, znajomość powierzchowna.

Choć nie raz byłam świadkiem rozmów o jego problemach, a nawet brałam w nich czynny udział, głębszej refleksji raczej się nie oddawałam. Bo co to za wielka sprawa, że młodzi i ambitni chcą wyjechać? To przecież norma dotycząca wielu miast, nie tylko w Polsce. Co za problem, że Gniezno dzieli los innych lokalnych miejskich centrów i nie jest w stanie wykorzystać swojego potencjału? Że się nie rozwija w tempie, które dałoby mu szansę nie tylko postępu, ale i przetrwania za parędziesiąt lat? Co gorsza tę moją szczególną obojętność dzieli wiele osób, niestety z wieloma mieszkańcami Gniezna włącznie. Teatr Fredry podejmuje odważną próbę jej przełamania. "Mea Maxima Culpa" - motyw przewodni sezonu 2015/2016, jest dla nas wszystkich wyzwaniem. Bo winą nas wszystkich jest to co opisano w programie spektaklu, czyli "grzech zaniechania (...) braku odpowiedzialności za to, czego nie uczyniliśmy dla siebie, dla innych, dla naszego społeczeństwa, kraju, za niewykorzystane szanse, za lekceważenie, porzucenie". Premiera "Naszego miasta" jest pierwszym akordem rachunku sumienia, który musimy zrobić.

Scena gnieźnieńskiego Teatru jest pusta i surowa. Widzowie wygodnie moszczą się w fotelach, a z głośników słychać opowieści seniorów z Gnieźnieńskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku o ich mieście. Są wspomnienia dawnej świetności, m.in. spacerów Kareją i pierwszych miłości (jeden z panów wspomina z nostalgią urodę miejscowych dziewcząt). Są też bardzo osobiste komentarze współczesnego Gniezna. Niektóre pełne goryczy ("dziś nic się tu nie dzieje, jest pusto, kiedyś były duże zakłady, dziś wszystko rozebrane"), inne optymistyczne ("teraz jest pięknie, bardzo wszystko się rozwinęło"). Publiczność zaczyna wsłuchiwać się w te wypowiedzi, gwar na widowni cichnie. Scenę we władanie biorą kolejno Chór, Reżyser (swoiste alter ego Kruszczyńskiego) i główne postacie dramatu - mieszkańcy Grovers Corners. Na pierwszy plan wysuwa się Pani Gibbs (w tej roli świetna Iwona Sapa), pani domu, matka dwojga dzieci i żona miejscowego lekarza. Pani Gibbs nie jest szczęśliwa. Marzy o wyrwaniu się z miasta, którym jest zmęczona i znudzona. Jedyne chwile radości to próby kościelnego chóru pod kierownictwem zapijaczonego i równie sfrustrowanego Szymona Stimsona (Wojciech Siedlecki).

Gibbsowie sąsiadują z Webbsami. Pan Webbs jest redaktorem naczelnym lokalnej gazety. Pani Webbs, przekonująco kreowana przez Agatę Wojtaszek, jest panią domu i wychowuje córkę. Jest bardziej niż sąsiadka pogodzona z życiem, ale swoje ambicje przelewa na córkę. Pomiędzy obiema rodzinami nie ma wielkiej sympatii, ale jest rodzaj przywiązania, a wręcz intymnej więzi. Pani Gibbs zwierza się sąsiadce z planów wymarzonego wyjazdu. Opłaci go pieniędzmi ze sprzedaży zabytkowej szafy. Obserwujemy życie tych dwóch rodzin pokazywane w rytmie tych samych zwyczajnych czynności, powtarzanych niemal w nieskończoność, przez umownych kilkanaście lat. Jego kulminacją (choć nie finałem sztuki, którego nie zdradzę) staje się ślub panny Emily Webbs i Georga Gibbsa, syna państwa doktorostwa. Pieniądze ze sprzedaży szafy ostatecznie zostają przeznaczone na wyprawę panny młodej.

Jest w realizacji Piotra Kruszczyńskiego wielka mądrość. W opowieść o Grovers Corners, tożsamą z opowieścią o Gnieźnie, ale też wielu innych miastach i miasteczkach, wplata historię własnej rodziny. Skłania do namysłu, jednak czyni to w sposób - przyznam, że boję się nieco tego słowa - lekki. Nie ma tu niestrawnego dydaktyzmu. Widz czuje, że ze sceny powiedziano coś ważnego, ale nie jest tym przytłoczony czy przestraszony. Przeciwnie - sądzę, że niemal każdy może się utożsamić z prezentowaną historią, która zostaje w sercach i głowach na długo.

Ciekawym zabiegiem jest wprowadzenie Chóru. Jest nim znakomity zespół wokalny Spirituals & Gospel Quartet. Jego obecność i rola to interesujący powrót do antycznych korzeni teatru. Jednak Chór nie tylko komentuje akcję i wzmacnia sceniczny przekaz, ale bywa też jedną z postaci oraz imituje dźwięki, które tradycyjnie byłyby generowane ze sceny przez rekwizyty. Poniekąd Chór jest elementem scenografii, bo ta jest, jak wspomniałam, niezwykle oszczędna (ale otwierająca wielkie możliwości), a rekwizytów w zasadzie nie ma. Wszystkim artystom należą się wyrazy uznania za niemal pantomimiczną synchronizację gry z dźwiękonaśladowczymi zaśpiewami Chóru. Wymaga ona wielkiej koncentracji, ale nie zwalnia z budowania psychologicznej wiarygodności ról. Aktorom niemal bezkolizyjnie udało te dwa elementy pogodzić. Dźwięki imituje także autoironiczny Reżyser. W tę rolę wcielił się z sukcesem Szymon Mysłakowski.

Teatr Fredry zaprosił do realizacji gnieźnian z miejscowego Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Nie tylko dzielą się z widzami swoimi wspomnieniami słyszalnymi na początku spektaklu, ale odgrywają także społeczność Grovers Corners, a zarazem społeczność Gniezna. Każde ich wejście na scenę jest autentyczne i przejmujące. Także dla nich trzeba zobaczyć ten spektakl.

P.S. Na premierze byłam w towarzystwie kogoś, kto kocha teatr, ale spektakle ogląda bez ich wielkiego analizowania czy komentowania. Ocenia je wg prostego kryterium "podoba się lub nie". Po tej premierze usłyszałam: "To najlepszy spektakl, jaki widziałem". Jeśli kogoś nie przekonały moje argumenty, powinien tę oceną wziąć sobie do serca i odwiedzić Teatr Fredry. Naprawdę warto!



Katarzyna Kamińska
kultura.poznan.pl
19 października 2015
Spektakle
Nasze miasto