Talk show w zdobytej Troi a la Jerry Springer

Uwspółcześniony Eurypides z perspektywy fotela, czyli po premierze spektaklu "Trojanki" w neTTheatre.


- Nawet najwięksi zbrodniarze uciekają z płaczem z "Trojanek" - powiedział o tragedii Eurypidesa filolog klasyczny dr Zbigniew Kadłubek. Ze spektaklu neTTheatre nikt z płaczem nie uciekł, bo reżyserka Maria Kwiecień nie dała na to szansy. Owszem, dość rzetelnie opowiedziała historię kobiet z pokonanej Troi, ale jednocześnie prawie całkowicie pozbawiła je rysu tragicznego, bez którego trudno w pełni przejąć się ich losem. Trudno uwierzyć, że widzimy kobiety naprawdę cierpiące, które potraciły mężów, braci i synów, a same znalazły się w sytuacji szczególnej, kiedy całe ich dotychczasowe życie ulega gwałtownej i nieodwracalnej przemianie. Przez cały czas miałem wrażenie, że jestem uczestnikiem jakiegoś telewizyjnego talk show, w stylu Jerry'ego Springera, który potrafi strywializować nawet najpoważniejsze tematy. Że zamiast zmuszającej do myślenia i przeżywania tragedii oglądam obyczajową historyjkę o kobietach z blokowiska, nadającą się do wpisania do telewizyjnej ramówki pomiędzy jednym a drugim odcinkiem jakichś popularnych "telenowel". Tym tylko się od nich różniącą, że znacznie lepiej zagraną. Zwłaszcza przez Wiolettę Tomicę, która rolą Hekabe zbudowała jednak pewien pomost wiodący do antycznej tragedii. Ale nawet ta znakomita kreacja nie zatarła wrażenia, że oglądam niekoniecznie to, co chciałbym zobaczyć.

Kim są tytułowe Trojanki? Antycznymi bohaterkami miotanymi przez emocje czy dziewczynami z blokowiska? Tym bardziej że reżyserka raz po raz kazała aktorkom odchodzić od oryginalnego tekstu sztuki, zastępując partie Chóru współczesnymi, publicystycznymi wstawkami, odnoszącymi się do kolejnych historycznych, ideologicznych, a nawet obyczajowych przemian i zawirowań, do jakich dochodziło w XX wieku. W przedpremierowych zapowiedziach mogło to wyglądać interesująco, jako swego rodzaju kontrapunkt do oryginalnego tekstu Eurypidesa. W sytuacji jednak, gdy pierwowzór został radykalnie uwspółcześniony, owe wstawki okazały się jedynie quasi kabaret owymi przerywnikami w przedstawieniu.

Rozumiem intencję twórczyni spektaklu, zamiar skłonienia do refleksji nad tym, jak wojnę odbieramy my, których nie dotknęła ona bezpośrednio. I jak ów odbiór kształtują współczesne media; jak bardzo potrafią go zbanalizować. Całej rzeszy ludzi pierwsza wojna w zatoce zawsze będzie się kojarzyć z pokazywanymi na żywo przez stacje telewizyjne rakietowymi atakami na Bagdad, które można było oglądać z bezpiecznej perspektywy wygodnego fotela. Obawiam się jednak, że jeśli nawet taka refleksja się pojawi, to na krótko, bo za chwilę przykryje ją reklama rewelacyjnego proszku do prania z wybielaczem, którą obejrzymy z takim samym brakiem uwagi, jak doniesienia z takiego czy innego frontu. Ale może warto o tym mówić. Nawet w formie talk show, jeśli inne okazują się nieskuteczne...



Andrzej Z. Kowalczyk
Kurier Lubelski
28 lutego 2014