Teatr gotowych wzorców

"Przebudzenie wiosny" to zdecydowanie najlepsza premiera ostatniego sezonu. Dobrze zagrana, ze świetną scenografią i muzyką. Spektakl zawstydza, rozśmiesza, ale przede wszystkim każe myśleć.

14-letnia Wendla (Dominika Biernat) i jej szkolny kolega Melchior (Rafał Kronenberger) kochają się na sianie. Scenę kończy rozczarowana Wendla: - Już?

I wszystko zaczyna się od początku. Tym razem Melchior, w białych rękawiczkach gwałci Wendlę. Gdy scena się kończy, aktorzy zagadują widzów: "Mamy dwie interpretacje tej sceny. Która podoba wam się bardziej? Pomyślcie, a my się teraz troszkę wyluzujemy". I zaczynają gonić się beztrosko po scenie, rozbierając się do rosołu. Zakładając majtki, znów pytają widzów, która wersja jest lepsza. Teraz publika wybiera już między trzema interpretacjami młodzieńczej inicjacji. Większość głosuje za ostatnią. Wendla i Melchior nie zastanawiają się długo: "Chodźcie do nas, zabawimy się razem" - zachęcają widzów.

Podczas premierowego pokazu rozbierana scena widocznie rozluźniła publiczność, która od tej pory zaczęła żywo reagować na żarty aktorów. A w "Przebudzeniu wiosny" jest się z czego pośmiać. Choć sztuka porusza sprawy trudne i przygnębiające, reżyser sprawnie operuje groteską, liryzmem, a dramatyzm dozuje.

"Przebudzenie wiosny" to spektakl o nieuświadomionej w porę Wendli, która daje się uwieść i swój pierwszy romans przypłaca aborcją i śmiercią. O Melchiorze, co namiętnie czyta "Cząstki elementarne" Houellbecqa, nie wierzy w Boga "ani nawet żadne życie gdzieś tam". O Janku i Ernście, którzy odnajdują szczęście, gdy całują się w usta. I o Maurycym, który nie zdaje do następnej klasy.

Podczas zakończenia roku szkolnego wszyscy śpiewają "Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani". Śpiewają, jak ich nauczyli: rączki na kolanach, plecy proste, wzrok wbity w tablicę. Maurycy nie zaśpiewa do końca. Wyjmie z kieszeni pistolet. Padnie od strzału w głowę.

Bo młodość to też wojenka, na której pan Bóg kule nosi? A może zawinili rodzice, którzy nie dali mu poczucia bezpieczeństwa, może szkoła, która nie widzi problemów, a może wszystko przez burzę hormonalną? Reżyser bydgoskiego spektaklu odpowiedzi nie daje. Każe pomyśleć.

Mocnym punktem spektaklu jest też świetna, choć ascetyczna scenografia. Temperaturę podgrzewa agresywna, eksperymentalna, energetyczna muzyka.

Frank Wedekind, niemiecki dramaturg, napisał "Przebudzenie wiosny" ponad sto lat temu. Tekst wywołał wówczas niemały skandal. Drapieżności pierwowzoru na scenie bydgoskiego teatru nie ma. Bo i być nie może.

Dziś ciąże gimnazjalistek trafiają do oficjalnych statystyk, a gdy uczeń targnie się na swoje życie, do jego szkoły wybiera się nawet minister. Problemy młodych nie są tabu. Czasy się zmieniły. Ale czy rzeczywiście tak wiele różni gimnazjalistów wchodzących w wiek XX od tych, które są świadkami przełomu kolejnych stuleci?

Nie ma już domów takich jaki miała Wendla? Matek, które na pytanie gimnazjalistki: "Jak to się dzieje", odpowiadają: "Żeby mieć dziecko, musisz mieć męża i kochać go tak, jak można kochać tylko tego jednego jedynego mężczyznę, tak, jak w twoim wieku jeszcze kochać nie można". (Matka Wendli nawet, gdy dowiaduje się o ciąży, nie wychodzi z roli: "musisz jeść warzywa i mięso, Słoneczko").

"Przebudzenie wiosny" to teatr, który rozgrywa się na co dzień. Teatr gotowych wzorców, złotych rad, i makiet zachowań, przekazywanych kolejnym pokoleniom. Reżyser pokazuje jego skutki: wychowanie dzieci w nieświadomości sprawia, że są bezradne wobec pierwszych doświadczeń erotycznych, brak zrozumienia ze strony rodziców, groźby, ciągłe poczucie winy - prowadzą do "tragedii dziecięcych". I taki właśnie podtytuł ma sztuka Wedekinda. Ale spektakl mówi też dużo o tragizmie dorosłych. Tych, którzy nie uporali się z poczuciem wstydu, tych, którzy chcieliby jak matka Wendli, by ich pociechy zawsze były takie jak teraz - gdy mają lat naście. Tych, którzy chcą ocalić młodych przed dorosłością, bo sami sobie z nią nie poradzili.



Aleksandra Lewińska
Gazerta Wyborcza Bydgoszcz
2 lipca 2007