Teatr jest produktem, widz jest klientem

Wśród dziwacznej scenografii składającej się z konstrukcji przypominającej szkielet dinozaura, kilkunastu kilogramów rozsypanej na scenie ziemi, paru krzeseł, kuchenki gazowej, stolika i pomniejszych pierdółek, potykając się o własne nogi, kroczy wystylizowana na Amy Winehouse aktorka (skądinąd bardzo przekonująca Agnieszka Kwietniewska). Łamiącym głosem zapowiada spektakl, który razem z kolegami i koleżankami musiała dokończyć bez reżysera i dramaturga, bo opłaceni z góry pojechali sobie na wakacje. W dość zabawnym, choć momentami niewyraźnym i średnio słyszalnym monologu zapowiada, że to, co zobaczymy będzie być może wątpliwej jakości, no ale "się staraliśmy". Ok. 10 minut oglądamy więc teatr w teatrze - scenkę o zacięciu kryminalnym, rzekomo efekcie pracy zdeterminowanych aktorów. Potem - kwiaty, oklaski i powrót Amy, która znów monologuje, tym razem namawiając widownię do wsparcia i współpracy przy "dziele właściwym", które poprzedza przymusowe przytulanie z widzami uskuteczniane przez aktorów.

Czym jest to "dzieło właściwe"? Od początku przebijamy się przez kolaż postaci i wydarzeń, którymi rzucają w nas twórcy spektaklu organizując je na zasadzie wystąpień poszczególnych postaci, siedzących na czymś w rodzaju grupy wsparcia. Jest tu matka z dzieckiem, które zostało wyśmiane w szkole, bo na stołówce jego obiad odznaczał się plastikową zastawą zamiast szklanej (medialna historia z Poznania o różnicach w obiadach dla dzieci, które za nie płacą i dzieci, którym zapewnia je pomoc społeczna), jest menedżerka Amy Winehouse i sama Amy w ostatnich chwilach przed śmiercią, której oczywiście winni jesteśmy my - społeczeństwo konsumpcyjne, są słynni amerykańscy dziennikarze śledczy Bob Woodward i Carl Bernstein, jest też wcielenie samej Strzępki, chcącej bezskutecznie zwyzywać dziennikarza radiowego (aluzja do słynnego wywiadu Strzępki i Demirskiego w TOK FM)...

Opowieści, prowadzone w sosie ironii i dystansu, są jednak przeplatane chwilami patosu absolutnego, którego zwieńczeniem będzie oczywiście wyprowadzenie widzów przed teatr, gdzie przy rozpalonym ognisku mają zaśpiewać "You'll never walk alone" razem z obsadą spektaklu. Moment oczywiście wzruszający, przy którym nawet taki cynik jak ja, uśmiechnie się pod nosem z rozczuleniem, ale jak do niego dochodzimy i w jaki sposób łączy się z tym, co działo się wcześniej na scenie?

Sesja terapeutyczna, podczas której rzuca się krzesłami i serwuje wzajemne inwektywy, a także związane z tą terapią historie mają nam uświadomić, że jedyną rzeczą, na którą zwracamy w życiu uwagę jest czubek własnego nosa, że jesteśmy skończonymi egoistami, którzy chcą zobaczyć Amy Winehouse na scenie, nawet jeśli się przewraca i nie jest w stanie śpiewać; chcemy uśmiercać chorych, żeby nam dłużej nie zawracali głowy, uciekamy od niewygodnych tematów, nie mamy serca dla biednych, bo wychodzimy z założenia, że każdy może na siebie zarobić, a poza tym wszystkim media kłamią, manipulują, a ze sztuki robi się produkt, którym przecież ona nie jest...

Sprzeciw wobec wyrachowanego świata wyrażają więc wszyscy obecni idąc z pieśnią na ustach w temperaturę -10 stopni Celsjusza zyskując poczucie, że wszystko w ich rękach.

Jednak oprócz tego humanitarnego przekazu o tym, że tylko razem jesteśmy w stanie żyć i popychać ten świat w lepszą stronę, spektakl jest pełen przekazów politycznych, podanych w taki sposób, że w moim odczuciu, to już przestaje być teatr, stając się happeningiem publicystycznym. W przypadku "O dobru" jest to niestety duży problem, sprawiający, że rzecz rozpatruje się głównie w kontekście światopoglądowym, przy czym nie jest to żaden wielki teatr polityczny - zdaje się, że to zaledwie gazetowy felieton na przedostatniej stronie. Strzępce i Demirskiemu chyba jednak do końca nie chodziło o to, aby teatr, który tworzą, był wartością samą w sobie, ale aby bronił się dopiero po naddaniu mu jakiejś ważnej treści ideologicznej. Gdyby nie ona, na deskach Łaźni pozostałaby nieciekawa i nie do końca dla mnie jasna scenografia, pretensjonalne aktorstwo (poza wspomnianą już Kwietniewską i Andrzejem Kłakiem, którzy może wybijali się również ze względu na role dające im większe pole do popisu niż pozostałym aktorom), niepotrzebne gesty w stronę publiki (np. wyciągnięcie osoby, która zrobi jajecznicę jednej z aktorek, co zresztą spowodowało okropny smród na sali, bo wcześniej patelnia się przypaliła), parę muzycznych interludiów, które nam się podobały, bo wszyscy kochaliśmy Amy, no i ognisko - gest ogólnego pojednania.

Niestety, mimo wszystko w naddatku ideologicznym Strzępki i Demirskiego nie ma żadnego wyraźnego programu czy manifestu. Posunęłabym się nawet do stwierdzenia, że stylistyka spektaklu sprawia, że przytaczane historie wydają nam się momentami wręcz groteskowe, choć zamysłem raczej nie było wywołanie śmiechu, gdy przed nami leży śmiertelnie chory człowiek (a nawet dwójka ludzi). Opowieści na siłę można oczywiście połączyć, ale bardzo naciąganymi skojarzeniami - połączenie stołówki i Winehouse w proponowanej konwencji wygląda raczej na niekonsekwencję niż ukazanie (co, jak rozumiem, było celem), że kategorie dobra i zła na poziomie "zwykłych ludzi" i "celebrytów" pozostają niezmienne.

Wydaje mi się, że pisanie o tym duecie twórców, w kontekście właśnie tego spektaklu daje swobodę do półosobistych refleksji końcowych, na które sobie pozwolę, bo mam poczucie, że ani tutaj, ani w wypowiedziach publicznych Strzępki i Demirskiego nie ma za wiele dobra, którego wymagają - a więcej wulgarnego awanturnictwa. Idee tworzenia nowych relacji i wspólnoty między ludźmi są bardzo szczytne i koniec końców: któż z nas nie chciałby, aby relacje społeczne zostały odnowione z większą dawką wyrozumiałości i empatii między ludźmi?

Ale jednocześnie jak możemy chwalić się empatią, stawiając przed oczyma widzów chłopców i dziewczynki do bicia, winnych i tych, którzy są przeciwko nam? Podobnie jak w wielu ruchach społecznych, budowanie wspólnoty, które proponuje "O dobru" jest budowaniem w opozycji do jakiegoś wroga, konstytuowanie tożsamości dobra - konstruowaniem go jako zaprzeczenie zła, a nie autonomicznego bytu.

Poza tym, życzyłabym sobie, jako ktoś, kto ma za sobą kilka lat działalności w ruchach na rzecz praw człowieka, wychodzenia na ulicę i domagania się równości dla wszystkich, bez względu na płeć, wyznanie, orientacje seksualną, status materialny i tak dalej - aby Strzępka i Demirski prócz krzyczenia ze sceny (teatrów instytucjonalnych zresztą), również wzięli się do roboty poza nią. Bo, niestety, nawet jeśli chcielibyśmy widzieć scenę jako przestrzeń sacrum, a teatr - świątynię sztuki, trzeba w końcu zejść za ziemię i zobaczyć, że gdyby widzowie - jak rozumiem nie konsumenci, a głodni uniesień odbiorcy widowiska teatralnego - nie kupowali biletów, aktorzy i twórcy nie mieliby z czego żyć. Reżyserka i dramaturg nie wystawili swojego spektaklu na ulicy, aby każdy miał do niego dostęp, a w teatrze, który niestety nie jest miejscem egalitarnym, a ekskluzywnym - bo nie każdy jest w stanie wydać kilkadziesiąt złotych, aby zapewnić sobie obcowanie z sacrum przez 2 godziny, a z drugiej strony jeśli z dnia na dzień przestanie takim być - upadnie z braku środków. Może to wszystko smutne, ale dopóki jest ktoś, kto płaci i ktoś, kto z tego żyje, teatr jest produktem, a widz jest klientem. Innego rodzaju myślenie w obecnych warunkach finansowych i instytucjonalnych, w jakich znalazła się kultura, doprowadzić czasem może do katastrofy - np. takiej, jak to miało miejsce na Boskiej Komedii, gdzie widzowie najpierw czekali pół godziny dłużej na rozpoczęcie spektaklu, a potem cisnęli się na za małej widowni: ci, którzy za bilet zapłacili z tymi, którzy nie zapłacili. Szczytne i zgodne z ideą twórców jest wpuszczenie wszystkich na salę, ale czy jednocześnie to nie brak szacunku dla widza, który czeka i zapłacił? Czy nie powinniśmy ustalić, że płacą wszyscy (np. mniejszą kwotę - po to są właśnie dostępne w teatrach wejściówki dla studentów), albo nikt? Przecież gdyby widz wiedział, że może wejść również bez biletu, wydałby pieniądze na coś innego - np. ostatnią płytę Amy Winehouse. Czy gdyby nikt nie kupił biletu, też weszliby na spektakl wszyscy przybyli? I najważniejsze: jeśli narzędzie walki z systemem jest jednocześnie częścią systemu - czy może być narzędziem skutecznym?



Aleksandra Sowa
Teatr dla Was
28 grudnia 2012