Teatr penisów i strzykawek

Być może spektakl według powieści Oskara Wilde\'a o cynicznym młodzieńcu, który nie cofa się przed najgorszym świństwem, by zachować młodość i utrzymać się na towarzyskim topie, zostanie okrzyknięty przełomowym. Wolałbym jednak, żeby takiego przełomu w Rozmaitościach nie było. Oglądamy bowiem beznadziejną orgię z kilkoma pogrzebami, po których reżyser wyszedł do braw w wesołych podskokach. Cieszył się, że nikt nie zwymiotował?

Przez ostatnią dekadę przedstawienia Grzegorza Jarzyny, Krzysztofa Warlikowskiego i Przemysława Wojcieszka pokazywały sfery życia, których Polacy nie dostrzegali lub nie chcieli dostrzec. Nietolerancję, odmienność mniejszości albo pedofilię, która była tabu. Oglądaliśmy miłość na dnie, wstydliwą i zakazaną, ale jednak miłość. Ludzi walczących o to, by odnaleźć w sobie dobro i by to dobro dostrzegli w nich inni.

Michał Borczuch należy do młodszego pokolenia. W "Portrecie..." pokazuje bohaterów, dla których uczucia wyższe i wartości nie istnieją. Nie walczą też o zrozumienie dla siebie i własnych problemów, tylko o to, gdzieżby tu, przepraszam za cytat, "penisa wsadzić". Nie mogą wierzyć w żadne formy społecznych więzi czy komunikacji, bo ich nigdy nie poznali. Jedyną formą bycia razem jest branie dragów z okrzykiem "ja pierd....". Niestety, nie wiadomo, czy dla reżysera to jest dramat czy tylko pretekst do ostrej zabawy.

Najłatwiej byłoby powiedzieć, że my takich bohaterów oraz reżysera "pierd....". Ten poziom dyskusji do niczego jednak nie prowadzi. Powiększa tylko obszar społecznej obojętności i autodestrukcji, które za kilka lat mogą być największymi bolączkami naszego społeczeństwa. Borczuch zresztą swojego pokolenia nie wymyślił. Podobnie jak Wilde – cynicznej śmietanki towarzyskiej. Tymczasem w czasach kultury globalnej jej choroba zdemokratyzowała się i mutuje z szybkością epidemii wśród celebrytów i ich fanów. Bohaterów, pożal się, panie Boże, naszych dni. Szkoda tylko, że Borczuch w tej mutacji bierze udział. Jego adaptacja to trzeciorzędny klon, banalne, stereotypowe uwspółcześnienie. Na scenie z obrazem i lustrami, zamkniętej z tyłu ścianą klubowych głośników, bohaterowie tańczą, mówią o seksie albo go uprawiają – bezdusznie, jak gimnastykę. Biseksualista Harry (Tomasz Tyndyk) i homoseksualny malarz Bazyli (Sebastian Pawlak) mizdrzą się do siebie nieznośnie, jakby grali w farsie kpiącej z gejów. Gray dobrze interpretowany przez Piotra Polaka nie ginie, tylko osiąga nieśmiertelność.

Niestety, reżyser napisał mu pretensjonalny monolog, w którym utożsamia z nim tragicznie zmarłe gwiazdy pop – od Marylin Monroe po Kurta Cobaina. Borczuch dodał też płaściutki żart z tradycyjnego teatru: kochanka głównego bohatera, aktorka Sybilla Vane (Roma Gąsiorowska), gra w nieznośnie starym stylu. I oczywiście talk-show. Wśród niemiłosiernie skacowanych bohaterów jest spocony, zasmarkany Bazyli z foliową siatką, gdzie trzyma cały dobytek.

Sebastian Pawlak gra tak, że nie wiadomo, czy zaangażował się w rolę narkomana, czy chciał się z niego pośmiać. Jeśli ma ochotę na tego typu żarty – niech idzie na Centralny albo na dworzec w Katowicach. Reżyser zadowolił się sceną wstrzykiwania heroiny Grayowi. Na razie na niby. Kto zalicytuje więcej?



Jacek Cieslak
Rzeczpospolita
5 marca 2009
Teatry
TR Warszawa